Jesteś bardzo dzielną i silną kobietą i najwspanialszą Mamą, nie każdą kobietę zalewa fala nieskończonej miłości zaraz po ujrzeniu fasolki na usg, mądra miłość to taka, do której się dojrzewa Wiele osób na Twoim miejscu nie dałoby rady podnieśc się, żyć swoim życiem :* Tworzycie z Kacperkiem wspaniałą rodzinę ;) I najważniejsze, rodzice w życiu są ważni, trezba im pomóc kiedy potrzebują i wspierać w złych chwilach, ale najważniejsza jesteś TY i Twoje chłopaki :* Co by się nie działo musicie być razem szczęśliwi :*
Zacznę może od tego, że to tylko moje wewnętrzne wypociny. Nic dobrego, nic wesołego, mało interesujące. Po prostu mam potrzebę komuś się wygadać, wyrzucić to z siebie żeby nie zalegało na sercu... Nie wiem, czy będzie długo, czy może krótko, jednak ten wstęp jest po to, aby nikt nie musiał czytać czegoś, czego czytać tak naprawdę nie chce, bądź nie ma na to ochoty.
Zacznę może od tego, że się troszkę cofnę w czasie...
Wychowywałam się w rodzinie patologicznej, bo chyba taką jest rodzina, w której występuje przemoc, alkocholizm i ogólnie sadyzm. Mama, Tata, cztery córki. Dla wszystkich rodzina jak każda inna, ale czym bliżej nas ktoś mieszkał, tym lepiej mógł się przekonać, że do zwykłych rodzin nasza nie należała. Zawsze jakieś krzyki i hałasy odchodziły od naszych drzwi. Te drzwi skrywały wszystko...ból, cierpienie, łzy, smutek, strach. Tak właśnie, paniczny strach. Ojciec był alkohlikiem, pił od kiedy każda z nas pamiętała. Prócz tego, że procenty często buzowały w jego krwi to jeszcze lubił ukazywać ile ma siły. Zresztą...nawet jak był trzeźwy nie wyrzekał się swojej krzepy. Moja mama była kobietą ciepłą, cierpliwą, ale niestety zdominowaną przez męża w każdej kategorii życiowej, przestraszoną i smutną. Ojciec robił z Nią co mu się żywnie podobało. Jak coś było nie tak "zupa była za słona", lądowała na szafie, ścianie, pobita, sponiewierana, broniąca swój skarb, swoje dzieci, zasłaniała nas własnym ciałem. Na drugi dzień wstawała i starając się uśmiechnąć podawała ciepłe śniadanie,a do tego pyszne kakao i odprawiała do szkoły. Reszta dnia schodziła jej nad opieką nade mną, sprzątaniem, gotowaniem, przygotowaniem wszystkiego aby Ojciec był zadowolony, abyśmy my mogły czuć się w tym "domu" dobrze. Mało pracowała zawodowo. Dzieci, dzieci, dzieci...dom...dogadzanie ojcu, któremu zawsze było źle. A mama była nic nie warta. Nie dała mu syna ( nie daj Boże powiedzieć mu, że to jego wina), nie czytała mu w myślach, była nieidealna i ogólnie nie zasługiwała na godne życie. Moja najstarsza siostra wycierpiała również dużo. W końcu była najstarsza i wiele obowiązków było zrzucanych na Jej głowę, ale radziła sobie, gdy miała już swoje lata, dzwoniła po policję, broniła mamy i nas, prócz tego pracowała i dawała mamie pieniądze aby ta mogła sobie kupić coś dla siebie. Najczęściej była to bułka z cynamonem...nawet o to musiałaby prosić Ojca... Pamiętam jak się uśmiechała kiedy mogła ją zjeść. Traktowała to jako najszlachetniejszy posiłek... Aneta (najstarsza z nas) dawała jej tę radość... Emila to druga siostra z kolei, nie miała tak mocnego charakteru jak Aneta, dlatego zawsze polegała na niej, choć między nimi był tylko rok różnicy. 6 lat później urodzona Angelika...to właśnie z Nią zostałam w domu kiedy, najstarsze siostry się wyprowadziły. To ona przejęła obowiązki Anety... dzielnie dawała sobie radę. Między nami było 10 lat różnicy, nie byłam planowanym dzieckiem, mama nie przypuszczała, że w jej wieku uda się jeszcze mieć dziecko, a jednak. W końcu i tej siostry zabrakło. Zostałam w tym piekle sama...mama zaczęła słabnąć, popijała z Ojcem, uwaga, żeby ten mniej wypił... W konsekwencji oboje wracali pijani. A ja płakałam pod kąłdrą, trzęsąc się i martwiąc, aby nie zauważyli, że jeszcze nie śpię. Szybko leciał czas, szybko a zarazem mega wolno. Uciekałam w świat książek, uczłam się dobrze, choć zawsze wiedziałam, że nie będzie stać mnie na studia, że Ojciec mi na nie nie pozwoli. Uparłam się i poszłam do Liceum, przeciwko Ojcu, na przekór prośbom mamy. W drugiej klasie, w styczniu, zaręczyłam się z M. Oczywiście przy rodzicach, tak jak być powino...(Ojciec wymagał takich rzeczy, zawsze musiałam pytać czy chłopak może przyjść do mnie i "napić się herbaty", czy mogę się przejść z nim na spacer, pojechać na wesele itd.) Nadszedł kwiecień. Ojciec jak co pół rou udał się do załatwionego na siłę sanatorium. Zawsze wtedy zdradzał mamę... tym razem stwierdził, że znalazł tę jedyną... Mama nie mogła sobie poradzić.. 37 lat znoszenia tego wszystkiego, poniżania, podawania wszystkiego pod nos, pełnego dostosowania...nie było mnie wtedy w domu, pojechałam do siostry... Miała próbę samobójczą. Później potoczyło się z górki, szpital psychiatryczny, potem siostry wzięły ją do siebie żeby nie musiała wracać do domu i żeby ktoś ją utrzymywał, spawa o rozwód(która już półtora roku jest w toku). Ja w tym czasie wyprowadziłam się do M, później wynajęliśmy wspólne mieszkanie, zaplanowaliśmy ciążę, zapłodnienie, ślub, Kacper i postanowiliśmy, że weźmiemy mamę do siebie...i zawalczymy o mieszkanie, które stało odłogiem i nikt za nie, nie płacił. I tak w sierpniu wróciłam "do domu rodzinnego" ... Kiedy powoli zaczęłam odnajdywać sens w życiu, kiedy coś zaczęło się układać...to ludzie pokazali, że długo siedzieć cicho nie będą. Oczywiście całe osiedle huczało, że zapewne wpadałam, że bez ślubu kościelnego, że mama siedziała z wariatami w jednej sali... było ciężko do tego doszedł baby blues, nie czułam nic do Kacpra,chodziłam jak robot, ale się przemogłam, walczyłam. Dziś jednak upadłam na samo dno... Poszliśmy z M do kościoła prosić o Chrzest... i zaczęło się. Ksiądz dał nam kazanie, że wszystko zrobiliśmy nie pokolei, że najpierw ślub, później dziecko, później Chrzest. Powiedział ostatecznie, że dziecko ochrzci, ale do 6go stycznia (wtedy chcemy chrzcić) dużo czasu i może pomyślelibyśmy o ślubie.! NIe wytrzymałam. Powiedziałam, że chcę posprzątać sobie w życiu, że doskonale wie jaką mam sytuację, że ślub mamy, że się kochamy o to nam wystarcza, że nie stać mnie teraz na kościelny bo ledno wiążemy koniec z końcem, a tu sama uroczystość wyniosłaby nas parę stów. Kazał zgłosić się w styczniu kiedy będzie miał nową księgę... Odpowiedziałam dobrze ze łzami w oczach, które potoczyły się po policzkach strumieniami kiedy zamknął za nami drzwi... Idąc tam, liczyłam się, że tak być może, że będzie gadał, ale obiecałm sobie, że dam radę. Nie dałam...
Jeszcze w dodatku, mama dziś wróciła z fuchy pijana... a wiedziała, że mamy iść do kościoła. Nie mieliśmy przez to z kim zostawić Kacpra, bo na ostatnią chwilę zobaczyliśmy jej stan, bo późno przyszła. Byłam zmuszona ubrać Go ciepło i iść z nim... Marudzącym, gorączkującym po szczepieniu... Wiedziała, że dziś jest dla nas jedyny wolny termin, zeby tam iść... Zawiodłam się na niej... znowu. Nie poznaję mojej Kochanej Mamy, jej już nie ma...nie radzi sobie i nie słucha wgl.
Czemu mój tytuł bloga brzmi kameleon ? Ano dlatego, że całe życie starałam się dopasować do innych, aby tak bardzo mnie nie krytykowali za rodzinę, za sytuację z jaką przyszło mi żyć, za ojca. Szłam za tłumem, aby choć troszkę ulgi odczuć...Zupełnie jak kameleon... Chciałam zlać się z tłem. Muszę się pogodzić z tym, że nigdy nie będę taka jak większość. Zostałam wyrzucona z grupy "normalnych". Jestem inna... dziś przez to, ze nie mam ślubu kościelnego jak większość, musiałam błagać o chrzest dla dziecka... czułam się taka malutka... stłamszona...Moje podejście do Boga nie jest idealne, nie mogę się nazwać osobą wierzącą, ale podjęliśmy z M decyzję, że damy możliwość bycia katolikiem Kacprowi, będziemy chcieli mu pokazać tę wiarę, ale i inne, a na koniec zostawić wolną rękę. Przyjąć Chrzest jako osoba dorosła byłoby mu bardzo trudno, na pewno trudniej niż później w razie chęci uwolnić się od Kocioła, stąd dzisiejsza wizyta w Kościele, w miejscu do którego niby każdy ma wstęp...
Wiem, wiem, że wiele z Was ma tylko ślub cywiliny, albo i nie ma wgl. bo nie chce, nie potrzebuje i jest Wam z tym dobrze. Wiem, że każdy ma swoją historię i nie każda jest łatwa... Jednak mój wpis jest tylko tym co ja czuję. Nie krytykujcie moich decyzji i wyborów tu opisanych, zachowajcie to tym razem dla siebie, proszę. Ten wpis miał na celi mi pomóc...Zapłakałam całą klawiaturę, ale jest mi lżej.
Dziękuję każdemu, kto spróbuje się wcielić w moją osobę i choć troszkę zrozumie.
Zagubiona ja...
Komentarze
Wyświetlono: 11 - 17 z 17.
Przytulam Cię mocno... . Ty wiesz o tym Honieczko
Honia, pamiętaj to co napiszę, bo to moje całożyciowe motto, dwa w zasadzie.
Nic w życiu nie dzieje się bez celu, dzięki temu co przeżyłaś jesteś tym kim jesteś. I przez to ile wycierpiałaś, i ile jeszcze przyjdzie Ci wycierpieć stajesz się tylko silniejsza, choć w tym momencie masz wrażenie, że jest całkowicie na odwrót.
A drugie moje prywatne motto, to to, że najlepsze co mnie w życiu spotkało to ludzie - dobrzy, którzy są i wyciągają do mnie swoją dłoń.
Przetrwajcie, bądźcie ze sobą w zgodzie. Jeśli macie w sobie nawzajem oparcie to klucz do sukcesu.
Mój mąż też ma spore różnice wiekowe między rodzeństwem, jest najmłodszy.
A jeśli piszesz o Czernej, to masz na myśli klasztor w Czernej? Bo jeśli tak, to rozumiem że mieszkasz gdzieś w moich okolicach, tylko od strony olkuskiej?
Mieszkam w Olkuszu, stąd wspomnienie o Czernej. I tak właśnie ten Klasztor miałam na myśli. :)
Przykro mi Honia, ze musiałaś tyle wycierpieć. Ale teraz masz swoją kochaną rodzinę i zrób wszystko, żeby Twoje dziecko miało milion razy szczęśliwsze dzieciństwo niż Ty. A co dochrztu to proponuję udać się do innego kościoła. W mojej parafii też nam ksiądz odmówił, bo też jesteśmy tylko po cywilnym. Ale w parafii męża np nie było problemu.