Doczekaliśmy się :)
Od 29go stycznia szpital. Stwierdzili małowodzie bliskie bezwodziu i uparli się na wywołanie porodu. A do terminu kilka dni. W końcu 1go lutego miała mała przyjść na świat. I tak 4go lutego dali żel dopochwowy i oksytocyne w kroplówce... Około 16 zaczęły się regularne skurcze co 3 minuty trwające około 30sekund do minuty.. I tak 23 godziny.. Co jakiś czas przychodzili to położna , to lekaz aby sprawdzic rozwarcie. Nic nie szło, było ciągle 0,5 cm.. Czułam jak opadam z sił, tracę nadzieję, jestem bezsilna, w trakcie 3 minut próbowałam spać, potem budziłam sie ze łzami w oczach i jękami. Starałam się nie krzyczeć,ale po 20 godzinach stęki i pokrzykiwania same cisnęły mi się na usta przez złość,że nie jestem w stanie pomóc mojemu dziecku przyjść na świat i przez zmęczenie,bo przecież nie jestem ze stali. Na szczęście jakiś dziwny rozsądek kazał mi głęboko oddychać podczas skurczu,by Maleńka miała tlen. Ona też cierpiała... Myślałam,że skoczę z okna... Totalna porażka. O 15,45 5go lutego przyszedł lekarz i stwerdził brak postępu w 1 fazie porodu, zasugerował,że można poczekać 2-3 dni i może coś ruszy,ale ja już chciałam cięcie. Parę podpisów, jakieś kroplóweczki i 10 minut potem byłam już na sali operacyjnej (sala numer 666-kompletnie nie wiem dlaczego to zapamiętałam,nie żeby coś,ale wiecie.. :D) no i 0 16,20 miałam już Marysie :) ! Też była wykończona i trochę sina, ale teraz już jest ok. Ważyła całe 2900g, mierzyła 49 cm i miała 10/10. Potem miałam małego bluesa z karmieniem, ale na 5 dobę jakoś poszło. Nigdy nie sądziłam,że będę cieszyć się z obolałych piersi-a jednak. Teraz obie nareszcie jesteśmy już w domu, szczęśliwe i spokojne :). A Marysia cudna-grzeczna, mało płacze,pięknie je, dużo śpi i jest przekochana i przesłodka :).