Co za ciężkie dni mam ostatnio. Drażni mnie wszystko przeokropnie. Nie wiem czy to za sprawą hormonów czy poprostu wszystko się tak niefajnie składa. Czego się nie dotknę, psuję. Denerwują mnie moje 3 banki, każdy za co innego i regularnie na zmianę któryś coś odwala. Nie pomagają reklamacje, nie docierają faksy, brak rzetelnej informacji na infoliniach. W collegu to samo. Tydzień czasu czekałam na mailową odpowiedź, bo rzekomo nie docierają, a i tak odpowiedź nie była wyczerpująca. Wszystko idzie jak krew z nosa, czuję się bezradna. Nie można polegać na nikim wokoło, o wszystkim muszę pamiętać i dopilonować, często zapominając o sobie. Dziś kompletnie zapomniałam o zajęciach w szkole rodzenia. Nie poznaję się. Na dodatek wspomnę, że od lipca ciągle toczą się weekendowe remonty, albo i nie, co jeszcze bardziej mnie drażni, bo rodzę za 2 miesiące a jeszcze nic nie gotowe. Oprócz kilku ubranek od koleżanki i paru rzeczy od kuzynki nie zakupiłam jeszcze praktycznie niczego. Noooo poza wózkiem, w dniu wczorajszym. Ale ja nawet się już z tego nie potrafię cieszyć, szczególnie że po nocy kółka pozostawiły ślady na dopiero co wycyklinowanej podłodze. No i jakby tego wszystkiego było mało pół dnia męczyłam się z kompem bo przypadkiem odłączyłam internet. Boże ja już bez niego jak bez ręki! Wiem, wszystko to pierdoły, ale wszystko razem (a to nie wszystko) daje efekt ciężkiej depresji :( Brakuje mi oparcia, albo choćby obecności mojego mężczyzny, który świata sie nie boi i pracę znalazł sobie za granicą. Jakie to życie pokręcone...