W środę 24.07. poszliśmy do restauracji uczcić moje imieniny, które miałam dzień wcześniej:) Chociaż była zaledwie rzut beretem, to ledwo szłam, myślałam że brzunio upadnie mi na podłogę:) W końcu termin miałam na 16 lipca! Objadłam się jak bąk, było pyszne:) Wracając uwiesiłam się na moim Ukochanym, musiało to wyglądać dość śmiesznie, ale ja naprawdę nie mogłam chodzić:)
Nie zdążyliśmy obejrzeć do końca Piratów z Karaibów, gdy zmogła mnie niesamowita senność, więc wturlałam się do wyrka. O 3 nad ranem popędziłam do kibelka, zresztą w ostatnich czasach wc to był mój "przyjaciel":) Zaczął mnie pobolewać brzuszek, myślę sobie "a, to pewno skutek jedzonka no i spacerku", ale jak zaczęły mi wody lecieć i bóle były silniejsze od tych przepowiadających, nerwowo potrząsnęłam ramieniem mojego P. mówiąc że chyba coś się dzieje, choć dokładnie nie wiem co. Ogólnie czułam się dziwnie - lekko rozkojarzona, poddenerwowana. Następnie zaczęło jeszcze bardziej boleć. Takie bóle
przypominające czasy, kiedy zaczęłam miesiączkować i wtedy z takiego bólu potrafiłam zemdleć, albo walić głową o ścianę:D No to Patryk hop - za telefon i dzwoni do szpitala. Położna przepytała mnie co ile są skurcze (były już co 5 minut), o stan wód i kazała czekać, bo powiedziała iż bóle mogą wynikać z powodu odejścia wód. Pozwoliła mi brać paracetamol i w razie jak by bolało nadal, dzwonić do nich o 8 rano...
Skwapliwie przystałam na ofertę przeciwbólowców, mimo że praktycznie przez całą ciążę oprócz leków na refluks i witamin nic nie brałam, to w tamtym momencie się poddałam:D I tak czuwaliśmy do 8 rano, usadowiłam się na fotelu z podnóżkiem, starałam się złapać choć odrobinkę snu, ale skurcze w momencie szczytowym zawsze mnie rozbudzały, no i jeszcze co chwilę latałam do kibelka, bo wody się sączyły. Patryś w międzyczasie dzielnie dopakował torbę do szpitala, a mnie w głowie zaczęło się tłuc "kurczę - to naprawdę już czas - zaczyna się!". Bóle do 8 rano nie przeszły, były nawet co 4 minuty, więc szybko mieliśmy się przetransportować na porodówę. Pani taksówkarka prawie nam odjechała, bo odległość od naszego mieszkania poprzez korytarz do windy i na dwór była teraz taka kosmiczna! Oczywiście musieliśmy się za chwilkę zawracać, bo zapomnieliśmy karty ciąży i Patryk biegł na złamanie karku i nawet ja się uśmiałam jak na to patrzyłam:)
W szpitalu zaprowadzili nas do wyrka z kotarką, gdzie leżałam Bóg jeden wie ile. Była to jakaś izba przyjęć nagłych wypadków, gdzie szarpałam się z bólu po ścianach, przy akompaniamencie bicia serduszek ktg innych dzieciaczków. Chyba wszyscy mieli mnie tam dość, bo jęczałam z bólu jak oszalała i szeptałam do swojego gdzie są te baby, bo ja tu umieram, a nikt do mnie nie przychodzi.. I w koońcu nadeszła położna z jakimiś tabletkami, które odrobine ukoiły ból, na tyle żebym mogła odrobinę trzeźwiej myśleć i nie zwijać się cały czas. Przyszedł pan, który zrobił mi wkłucie do wenflonu, pobrali mi krew i nagle
zawrzało - wszyscy zaczęli skakać wokół mnie, co było niejakim szokiem, zważywszy na poprzednią postawę:)
Szybciutko mnie przenieśli na kolejny oddział, mimo że grupowy, to był niezwykle komfortowy, z bardzo miłymi i troskliwymi paniami:) Przychodziły do mnie co chwilę, pobierając więcej krwi, podłączając kroplówki do tych moich cieniutkich żyłek -panie miały niejako problem, bo nie miały już gdzie się wkłuwać, no i podłączyli mi drugi wenflon, na drugą rękę (nie wiedziałam, iż da się mieć dwa wenflony naraz:D).
Okazało się że mam bardzo niski poziom czerwonych krwinek (poziom żelaza na granicy transfuzji - wynik zaniedbania ciąży przez lekarza prowadzącego...), szybki puls i prawdopodobne odwodnienie. Dzidziuś miał się dobrze, był bardzo duży więc mocno czułam jego ruchy w brzuniu praktycznie bez wód - co jakiś czas podłączali KTG i słyszałam bicie jego serdunia, które było na szczęście zdrowiutkie. Podłączali mi również jakiś "zliczajnik skurczy", który pokazywał ich częstotliwość i siłę. Miałam je bardzo często (co 2 minuty średnio), a wskaźnik bólu często przekraczał skalę - na szczęście kwestię bólu ograniczali mi jakimiś prochami, więc nie było już tak źle, jak na początku, zdarzyło mi się raz nawet usnąć;) Gorsza sprawa była z rozwarciem. Niestety cały czas były uparte 2 cm, mimo wszystko zdecydowali, że poród będzie wywoływany. Obiecali iż przygotują mi salę tak szybko, jak będzie to możliwe, więc czekaliśmy, pompowaliśmy się kroplóweczkami itd:)
Wreszcie przeszliśmy na salę porodową. Była cicha i skromna, z dużą ilością śmiesznych urządzonek:) Przydzielona położna do porodu wydała mi się dziwna na początku, jednak w miarę rozwijającej się sytuacji wydała mi się złotą kobietą i aniołem, który wytrzymał ze mną tyle czasu:) Na początku mówiła że nie jest tak źle, bo potrafię się uśmiechać - i miała rację. Podłączenie do kroplówki z oksytocyną zaczęło się od potwornych bóli krzyżowych, i tak rozpoczął się mój porodowy koszmarek;) Gaz na początku skutkował, ba - powodował nawet u mnie taką wesołkowatość, potem nie dawałam już rady, więc wstrzyknęli mi morfinę, niestety działała u mnie ona na obszar krzyża, nie niwelowała bóli brzusznych, "dzięki którym" błagałam o ratunek, wzywałam Boga i zaklinałam się, bo jak tu wytrzymać tak potężny ból i to co 2 minuty? Od samego początku gorąco pragnęłam epiduralu, jednak ze względu na mój stan zdrowia nie chciano mi go podać, mieli sporo wątpliwości. Na szczęście jakimś cudem po iluś tak godzinach, mojej położnej udało się go wywalczyć, za co chciałam ją całować po ręce. Czasu pomiędzy podaniem dwóch dawek morfiny, wdychania gazu, a podaniem epiduralu nie pamiętam dokładnie. To był jeden wielki bólowy koszmar. Do teraz zastanawiam się - jakim cudem zdołałam przeżyć tyle godzin? Położna z litości zmniejszyła dawkę oksytocyny, bo widziała autentycznie jak bardzo cierpię... Pamiętam tylko niewielkie urywki pomiędzy szczytami skurczy. Raz Wturlali mnie do toalety i pamiętam że czułam się dosłownie naćpana, zresztą Patryk sam to stwierdził wtedy w tym cholernym kiblu, że właśnie tak wyglądam:)
Przyszedł anestezjolog i zaczęła się procedura epiduralu. Nie wiem, czy wiecie, ale ten środek podaje się prosto w rdzeń kręgosłupa, trzeba być mega nieruchomym, a przy moich rzucawkach bólowych było to bardzo ciężkie. Wiem że przekulali mnie do pozycji siedzącej, stał przy mnie Patryk i dwie położne mnie trzymały bardzo mocno. Trzymali mnie za ręce i jedna pani mówiła bardzo miłe słowa, dodające sił, pamiętam że miałam za to ochotę się do niej przytulić w całej tej rozpaczy. Patryk też stał obok i gładził mnie po ręce i mówił, że świetnie sobie radzę.. Druga położna przypominała żebym się nie ruszała no i dodatkowo już cały czas oddychałam tym cholernym gazem od którego kręciło mi się w głowie a gówno pomagał, no ale bez niego pewnie byłoby gorzej. Wkłuli mi się do plecków i po jakimś czasie bóle nareszcie zaczęły powoli ustępować. Z wyczerpania i ja i Patryk w pewnym momencie po prostu zasnęliśmy. Obudziła mnie położna, już kolejna niestety, ponieważ tamtej skończył się dyżur, mówiąc iż jest upragnione 10 centymetrów i za niedługo będzie pani doktor:) Anastezjolog w międzyczasie zapytał się jak się czuję i czy nie boli, to odpowiedziałam że "nie wiem", to było z wyczerpania, teraz się z tego z Patrykiem śmiejemy,ale wtedy po prostu byłam zbyt skołowana, aby odpowiadać na tak skomplikowane pytania:P Przyszła pani doktor i zbadała mnie, powiedziała iż musimy bardzo szybko działać, bo to trwa zdecydowanie za długo i mój organizm nie wytrzymuje takiej dawki skurczy. Że akcja porodowa będzie wspomagana kleszczami i jeśli coś się nie powiedzie, to będzie po prostu cesarskie cięcie. Adrenalina w moim organizmie skutecznie wyparła resztki
snu. Dzidziuś jeszcze został obejrzany przez usg czy jest w porządku zwrócony główką, wszystko było ok, więc za niedługo zaczęłam przeć:) Położna podpowiadała mi kiedy najdogodniej przeć podczas skurczy, potem sama czasem rozpoznawałam odpowiedni czas:) Przyszła kolejny raz pani doktor z poootwornyyymi kleszczaaaami:) W międzyczasie przybył anastezjolog z kolejną porcją przeciwbólowców- już mi było wszystko jedno co mi tam wrzucają w kroplówki - byleby nie bolało;) Bo po epiduralu lewa noga w dalszym
ciągu mnie napierdzielała, a po tym jego wstrzyknięciu nareszcie był spokój:) No i było parcie, wiele parć, starałam się jak mogłam dla mojego Kochanego Maluszka, bo chciałam żeby był już na tym świecie z nami, w dodatku nie chciałam cesarskiego cięcia, bo przecież nie po to przeszłam taką drogę, żeby tak to się skończyło:) Pytałam położnej czy dobrze prę, odpowiedziała że świetnie sobie radzę:) Doktorka umiejscowiła kleszcze na główce i czułam takie ogromne ciągnięcie i ból, przebijający się poprzez te wszystkie środki, ale było już tak blisko! Położna w pewnym momencie powiedziała, że widać już główkę i czy Patryk chce na nią spojrzeć i mimo że mu zakazałam zaglądać tam, to zajrzał, potem powiedział że piękny widok czy coś w tym stylu:) I...nagle poczułam słodki ciężar dzidziulka na swoim brzuszku.
Pamiętam, że był odwrócony pleckami i taki skulony i miał mnostwo włosków na główce:) Boże jakie to było wspaniałe przeżycie! Takich emocji nie da się po prostu opisać, gębula Ci się sama cieszy:) Uświadomiłam sobie, że oto właśnie mój kochany Synek przyszedł na świat:)) Patryś i ja rozpłakaliśmy się ze szczęścia:) Dziękował mi za to, że urodziłam mu syna, to było cudowne:) Jeszcze w tym samym momencie zadzwonił do niego brat, który w jakiś dziwny, nieświadomy sposób po prostu dzwonił żeby spytać co u nas:) Niesamowite zrządzenie losu:) Maluszek zaczął płakać, ale to był piękny dźwięk:)
Wiktorek dostał 9 punktów Apgar (nie było 10 za zasinione rączki i nóżki), wzięli go za niedługo na badania, bo zaniepokoili się jego oddechem, ale ponoć to normalne po tylu godzinach i podanej morfinie.
Nie mogłam się doczekać aż mi go zwrócą i położą na piersi żeby się przytulił:) Byłam bardzo szczęśliwa:)
W międzyczasie długo reperowali mnie:P Tzn szybko urodziłam łożysko, ale miałam sporo zszyć, ponieważ mimo nacięcia popękałam dość sporo... Skutki tego odczuwam do dziś, ale warto było:)
I tak 26.07 o godzinie 12:19 na świat, po 33h męczarniów, mniej więcej, bo niestety przez ból itd miałam sporo zaćmienia umysłowego i wielu rzeczy nie pamiętam, przyszedł Wikuś - waga pomylona na początku, faktycznie była 3,85kg, centymetrów nie wiem dokładnie ile, ale ponad 50:P
Dziękuję i podziwiam jeśli komuś chciało się to przeczytać - strasznie chaotycznie, ale starałam się jak umiałam, tak naprawdę przechodziłam w myślach poród ponownie... :)
Buziaki!