Ależ mnie nie było.... Ho, ho... Co się zmieniło? Wszystko! Tylko mąż niezmiennie trwa przy mnie :) Moja pierworodna rosnie jak na drożdżach, poszła do przedszkola... Chciałabym zapytać "gdzie ja wtedy byłam", ale z racji tego, że mój najdłuższy wyjazd trwal dwa dni, to raczej byłam na miejscu. Mam wrażenie, że zasnęłam tydzień po porodzie, obudziłam się rok temu na tydzień, żeby się przeprowadzić, poszłam dalej spać i otworzyłam oczy 8 kwietnia tego roku, kiedy na teście ujrzałam upragnione dwie kreseczki.
Żeby nie było tak kolorowo, że mąż kochający i awans i nowe mieszkanie, to powiem Wam, że na dwie kreseczki czekalismy bardzo, bardzo długo. W zasadzie już pogodziłam się z myślą, że nigdy ich nie zobaczę... Staralismy się od lutego zeszłego roku. Cztery miesiące minęły i nic... Pomyślałam, że to jeszcze nie tragedia, ale do lekarza poszłam. I tutaj zaczyna się historia... Najpierw PCOS, potem do kompletu insulinooporność. Wyniki- totalna porażka. Leki takie, siakie i owakie. Nic nie pomagało, ale nadzieja umiera ostatnia, więc wierzyłam. Wierzyłam, płakałam, wpadałam w szał, kiedy od znajomych ciężarnych słyszałam: "Boże, znowu trzy kilo na plusie. Wyglądam jak wieloryb."; "Nogi mi puchną, kręgosłup boli. Po co mi to było?". Chciałam wtedy walnąć w te durne łby jedną i drugą i piątą. Miałam ochotę krzyczeć: "Zamknij jadaczkę i daj mi te twoje kilogramy, te spuchnięte nogi i pękający krzyż. Daj razem z tym cudem, który nosisz pod sercem. Daj, bo mi może nigdy więcej nie będzie to dane..." Co miesiąc jeździłam do endokrynologa, co miesiąc te same badania, co miesiąc załamka... Aż do kwietnia... Pojechałam na wizytę i usłyszałam: "Wyniki nagle bardzo się poprawiły. W zasadzie wszystkie są w normie. Teraz musi się udać. Damy sobie trzy miesiące, pani Karolino. To jest ten czas." Do domu wróciłam na skrzydłach. W pracy uprzedziłam Dyrektora, że za jakiś czas może będziemy musieli znaleźć za mnie zastępstwo. Trzymał kciuki. Wszyscy, no może nie wszyscy, ale większość, trzymali kciuki. Z racji tego, że od kilku dni dziwnie się czułam, a moja nadzieja na nowo zapłonęła, postanowiłam zrobić test... Nie liczyłam na nic... No, może gdzieś tam w głębi serca. Nie nastawiałam się... Nie wiedziałam, że siedząc w gabinecie lekarza pod sercem miałam już swój cud...
Dzisiaj zaczęłam 18 tydzień. To nie znaczy, że jestem już spokojna... Przeciwnie. W 11 tygodniu wylądowałam w szpitalu z plamieniem. Na szczęście skończyło się na strachu, a badania prenatalne potwierdziły, że nasze dziecko rozwija się prawidłowo. Nie mniej jednak, teraz każde ukłucie, każdy ból, każde coś, co nie wydaje mi się normą przyprawia mnie o palpitacje serca. Grunt to wyrozumiały lekarz... :) Teraz byle do 08.08 i kolejnego badania prenatalnego.
Trzymajcie kciuki! I nie traćcie nadziei- NIGDY!
Komentarze
Wyświetlono: 1 - 10 z 10.
Dziękuję
Gratulacje, rośnijcie zdrowo :-)
Bardzo dziękujemy
U nas już rok przedszkola za nami... Wakacje z mamą teraz mamy. Wy też się trzymajcie i rośnijcie duzi i zdrowi!
Gratuluję ! Dużo sił, cierpliości i zdrowia :)
Gratualcje
Super :) Zazdroszczę cudu :/ :)
Sasetko, wierzę że i Ty doczekasz się swojego... Trzymam kciuki mocno. Bardzo, bardzo mocno. Jeśli będziesz chciała pogadać, odezwij się.