Boże, jaka ze mnie pierdoła. Wyleciałam z domu jak poparzona, już spóźniona, żeby odprowadzić Damiana (6-letni chrzestniak) do przedszkola. Nawet zastanawiałam się czy nie zabrać kluczy, ale co tam, przecież zaraz wracam. Zagadałam się z ciotką i po powrocie do domu pocałowałam klamkę. Kot drze się jak opętany, łóżko rozbebeszone, ojciec pojechał tuż przede mną do Wawy, mama od 7 w pracy, Emil wyszedł o 4 a ja, pierdoła ostatnia, zostałam bez kluczy do domu.
Dobrze, że tą ciąża mogę wytłumaczyć swoje zapominalstwo :) posiedzę u ciotki, zrobię małemu obiad i pobawię się z nim trochę do przyjazdu Emila. Jak dobrze, że on taki dla mnie wyrozumiały, nawet nie krzyczał, uspokoił, powiedział, że postara się wcześniej wrócić. Kochany ten mój luby :)
Zawaliłam sprawę ze stypendium, mam nadzieję, że jakoś będę mogła w środę złożyć dokumenty. Niby termin do dzisiaj, ale do cholery jest dzień wenętrzny! Napiszę podanie, wypnę brzucha, pokombinuję.
Podjarałam się starszanie, bo chyba już w czwartek wejdziemy na nowe mieszkanko. Rodzice aż mnie zaskoczyli z pomocą, którą zaoferowali. Jeszcze kilka dni, już niedługo :))) zwieziemy w czwartek meble, w piątek Emil pojedzie do pracy, a ja na spokojnie poukładam sobie ciuchy, garnki, powieszę firanki... W sobotę ojciec przywiezie nam nową kanapę z Wawy, postawimy w salonie, a starszą składaną postawimy w małym pokoju do spania przy dziecku. Ach, jeszcze lodówkę i pralkę z garażu. Ale będę miała roboty, aż kipię od chęci do pracy:)
Jest dobrze, Emil troszczy się o mnie i dziecko, mama wczoraj pierwszy raz dotknęła brzucha, ojciec pożyczy nam pieniądze na mieszkanie, teściowa obiecała coś wysłać...wszystko do przodu. No prawie wszystko...jeszcze stypendium! Ale dam radę. Co kurna, ja nie dam!?