dobrze, ze jednak zdecydowalas sie opisac porod, super sie to czyta :) gratuluje slicznego synka i zycze Wam duzo zdrowka i wielu pieknych chwil.
Ostatni post pisałam w dniu porodu...który nomen-omen miałam opisać... co też zrobiłam, ale nie opublikowałam, bo wyszłam z założenia, że mój poród był na swój sposób nudny (porównując go do opisanych już porodów innych Dziewczyn)... nudność całego zajścia polegała przede wszystkim na tym, że poszło bardzo szybko, więc i niewiele jest co opisywać. Niemniej jednak, pamiętam wszystko jak dziś, i nie chcąc tego stracić, postanowiłam wreszcie napisać jak to było... a zaczęło się niewinnie...
... o godzinie 7:40 zadzwonił budzik Męża zwiastujący kolejny ciężki dla niego- i pozornie -nudny dla mnie dzień. Mąż poszedł się zbierać, a ja przewracając się z boku na bok poczułam że coś we mnie wzbiera i chce się przelać, ale z racji zajmowanej pozycji nie może. Pomyślałam, że to te "przeklęte upławy", które w III trymestrze dawały mi się we znaki i nie raz leciałam z sercem w gardle do toalety, bo wydawało mi się, że to już...więc teraz mi się nie spieszyło, ale pomyślałam, że fajnie by było iśc siku, żeby Małego nie uciskać, a na pewno mi się chce;) no i wstałam... poszłam siku... oczywiście majtki mokre... pomyślałam, że może nie utrzymałam...no ale przecież wcale mi się nie chciało aż tak bardzo... wstałam i nagle, ku mojemu zdziwieniu coś znowu się ze mnie wylało. "No przecież skończyłam sikać, co jest?"... i olśniło mnie... wody! Sączą mi się wody!!. Pierwsza moje reakcja to grymas niezadowolenia, bo nie chciałam rodzić w ciągu dnia... raz, że wiedziałam, że w szpitalu będzie masa ludzi, bo wiadomo - w dzień szpital tętni życiem.. a dwa... wtorek - czyli dni otwarte:/ No ale... zero paniki... wyszłam w łazienki i mówię do Męża, że wody mi odchodzą...
"...yyy to co ja mam robić? Mam jechać do pracy czy co?" - zapytał.
"...nie no...sączą się...po rochu, więc spoko...jedź załatw to co masz załatwić, a ja musze i tak jeszcze głowę umyć..."
No i Mąż pojechał, a ja zostałam sama z myślami i mokrym tyłkiem... zrobiłam sobie herbatę...śniadanie sobie odpuściłam (nie wiem sama dlaczego, bo potem byłam śmiertelnie głodna...) i zaczęłam chodzić między kuchnią a sypialnią zastanawiając się co mam ze sobą zrobić. W sumie spakowana byłam, więc jedyne co to ubrać się... ale... CZY JA MAM JAKIEŚ SKURCZE? No właśnie... Skupiłam się na tym, że nic nie czułam... poszłam umyć włosy...wysuszyłam je...wyprostowałam... wymalowałam paznokcie u stóp... i co dalej? SKURCZE. "Kurde nic nie czuję...poza bólem jak na okres..." ale pojęcia nie miałam czy to właśnie to mam czuć, czy może dopiero wszystko się zacznie...
Zadzwoniłam do koleżanki, które rodziła kilka miesięcy temu i pytam "Kamila powiedz mi proszę co powinnam czuć?"
"Aga...no nie wiem...a co czujesz?"
"No tylko taki ból jak na okres... ale nie ciągle tylko czuję i przechodzi...potem znowu..."
"No to kurde Aga Ty rodzisz...a jak często czujesz ten ból?"
"...no z tego co widzę to co 5 minut...ale..."
"AGA JEDŹ TY DO SZPITALA BO JAK NA MÓJ GUSTY TO TY RODZISZ!!"
Luz...
Uspokoiła mnie... Porozmawiałyśmy jeszcze chwilę... i postanowiłam zadzwonić do Męża z zapytaniem za ile mniej więcej będzie, bo jednak trzeba by pojechać na IP.
Miałam jeszcze około 40 minut do jego przyjazdu, więc się poplątałam po mieszkaniu, posprzątałam wszystko, dopięłam torbę i czekałam w oknie na Męża, który zaraz jak się pojawił, wszedł do kuchni po wielki worek na śmieci... oczywiście celem zabezpieczenia fotela w samochodzie przed moimi - co by nie było- tryskającymi wodami... :) Mężczyźni...
Jadąc do szpitala notowałam kiedy odczówam te bóle okresowe... nie byłam do końca przekonana, czy to właśnie na to mam zwrócić uwagę, ale na wszelki wypadek pisałam godzinę gdy zaczynałam odczuwać ten specyficzny ból...
Po zaparkowaniu samochodu ruszyliśmy na IP. Torba została w samochodzie, a ja jedyne o czym myślałam to był fakt, że robi mi się coraz mokrzej. "Kuźwa...biały dzień...właściwie początek dnia bo 10 rano...jestem głodna, mam mokro w majtkach bo podpaska nie wystarcza...cudnie" - jedynie to mi się obijało między uszami jako jedna i jedyna myśl w drodze do "recepcji"...gdzie oczywiście dwie Panie obsługujące...dwie petentki i ja...po chwili poczułam jak bym się posikała i nijak nie umiałam tego zatrzymać...zaczęłam panicznie szukać WC bo przecież wszędzie pełno ludzi, którzy widząc ciężarną patrzyli na nią jak na zombie wypatrując oznak rozpoczynającego się porodu. Po powrocie z WC podeszłam do jednej z Pań i zaczęło się:
"W czym mogę Pani pomóc"
"Odeszły mi wody..."
"Dobrze, proszę usiąść..."
"...no wolałabym nie...bo że tak powiem...mokro mi...szkoda krzesła"...
I tym oto sposobem zostałam oddelegowana do poczekalni z etykietką "do pilnego przyjęcia"...nie musiałam długo czekać na to, aż lekarz znajdzie czas aby mnie zbadać... oczywiście naprzepraszałam się ile tylko weszło za to, że strasznie wszystko moczę, ale "to niezależne ode mnie" i nie wiem czemu, ale wzbudzałam dziwne uśmiechy zarówno u lekarza jak i Pani pielęgniarki...czyżby nikt nigdy ich nie przepraszał za to, że zostawia po sobie bałagan, który ktoś to musi posprzątać? Luz...
Po badaniu diagnoza została postawiona: 2 cm rozwarcia, szyjka ładnie skrócona i wygładzona...
"No to co Panie Doktorze...będzie co z tego?"
"Pewnie że będzie! Dziecko będzie!" i z uśmiechem odesłał mnie do wypełnienia wszelkich formalności...
o 11:00 zostałam przyjęta na oddział.
Siedzieliśmy z Mężem w sali przedporodowej i czekaliśmy nie wiem na co... śmialiśmy się, żartowaliśmy się, a potem powiedziała, że chyba zaczynam się bać. Potem wszystko poszło szybko...
Do godziny 13 zostałam przebadania, zawenflonowana...było ktg i skurcze "jak na okres"... upominałam się o znieczulenie, ale położna się tylko uśmiechała i mówiła, że jest jeszcze czas…
No rzeczywiście czas był… po niewiele ponad godzinie dostałam takich skurczy, że myślałam, że mnie potrzepie… leżałam na łóżku z tym całym ktg za głową i modliłam się, żeby przestało boleć. A jak zaczynało to „byle pchnąć” ten ból i mieć go za sobą… aż tu nagle… poczułam skurcze parte (tzn teraz wiem, że to są parte:P)… jeden…potem drugi… i zaczęłam wołać do Męża, że boli mnie inaczej, tak jakbym chciała kupę zrobić…po czym weszła położna i słysząc te słowa zaczęła mnie badać…
Super… Badanie w trakcie skurczu – sama przyjemność… po czym padło hasło „dobra… mamy pełne…musisz wstać i musimy zmienić salę porodową…”. Dobry Boże…jak usłyszałam, że mam wstać…że musze korytarzem przejść...to chciałam cofnąć czas o jakieś 9 miesięcy… pomijam fakt, że nie mogłam się podnieść, bo czułam opór w brzuchu… więc położna z asystentką zaczęły mnie ciągnąć za ręce bylebym się szybko znalazła na fotelu… jak stanęłam na nogach poczułam się jak młody Bóg. Nawet bieg korytarzem traktowałam jako fantastyczna przygodę… aż do momentu jak zasiadłam…a raczej rozwaliłam się na fotelu do rodzenia… znowu wróciło uczucie głodu… po chwili naszło się pełno ludzi… każdy z uśmiechem na mnie patrzył, bo oczywiście mi się język rozplątał, każdej wchodzącej osobie mówiłam ładnie „dzień dobry” ążeby nie było, że niewychowana jestem czy co… po czym jak już uznałam, że jest wystarczająco tłoczno to wypaliłam z tekstem:
„:Tak rozwalonej to mnie nawet matka nie widziała…ani Mąż… zatem możemy uznać, że jesteśmy wszyscy już prawie rodziną?”
…wesoło było… do póki położna nie rzuciła że musi mnie naciąć, bo zaraz pęknę. I to uczucie dziwne…i te świadomość, że jestem teraz szersza tu i ówdzie i że to będzie na całe życie… okropne… jednak konieczne… niedługo po tym usłyszałam, że widać główkę i żebym mocno parła. Ba! Nawet dostałam pozwolenie, ażeby sobie ją dotknąć… tak, nie skorzystałam. Ładnie podziękowałam mówiąc, że wolę nie dotykać nic…niech on się już urodzi i chcę mieć to z głowy. Wtedy to nawet wycałuję! No ale od tego momentu zaczęły się komplikacje… o ile główkę urodziłam, to reszty nie mogłam… skurcze jakoś osłabły…nie był tak oczywiste jak wcześniej… nie czułam potrzeby parcia… nie umiałam się zebrać w sobie…czułam się jakbym nie spała kilka dni…dopadła mnie taka słabość, że aż się zeźliłam na siebie… Położna w końcu zapytała ile Bąbel ma ważyć…jak wyszło u ginekologa. No więc mówię „no było tydzień temu około 3200…”… i dalej parłam…starałam się a nic nie szło do przodu… po chwili zrobił się szum w pomieszczeniu. l wszyscy tak jakby szykowali się…nie wiem na co… nagle dwie osoby zadarły mi kolana bliżej ciała…lekarz kazał przeć uciskając brzuch i tak oto urodził się Mały… siny…pępowiny Mąż nie przeciął, bo liczył się czas… nie położono mi go na piersi, nie słyszałam pierwszego krzyku… i pytałam tylko „czemu on nic nie mówi?”.
Boże jak sobie pomyślę o tym to chce mi się płakać…Mały urodził się zmęczony porodem. Dostał 7 pkt, po 5 minutach 8… pozwolono mi go pocałować, popatrzeć chwilkę na niego i zabrali go do inkubatora… 3860… no tego się nikt chyba nie spodziewał. Mąż pobiegł zobaczyć co z małym, dostarczył mi piżamę na zmianę i zniknął… a ja zostałam sama z lekarzem i asystentką i czekałam jak wreszcie wrócę do domu…z Małym…z naszym Małym Synkiem…
Dodam, że byłam i jestem okrutnie dumna z Męża…nie wiem co bym zrobiła gdyby nie on. Niewiele pomógł fizycznie, ale za to jego obecność mnie uskrzydliła…
Po dwóch godzinach poszłam się wykąpać… i potem od razu pobiegliśmy do inkubatorka zobaczyć jak się ma nasz Skarb. Spał i miał w tyle to, że Mama i Tata na niego patrzą :) Uroczy…choć siny, był najpiękniejszym dzieckiem na świecie… jednak…spędzona noc bez niego była dla mnie chyba najgorszą karą za wszystkie przewinienia… W pokoju byłam razem z dziewczyną, która rodziła, gdy ja czekałam na rozwój wydarzeń… i to razem z nią płakałam słysząc pierwszy płacz jej dziecka…ogarniała mnie dziwna złość, że ona ma dziecko ze sobą, a ja nie… nie umiałam sobie miejsca znaleźć…więc chodziłam między pokojem, gdzie leżał Mały, a pokojem, gdzie było moje łóżko… to była najdłuższa, nieprzespana noc w moim życiu.
Za to o 10 następnego dnia przywieźli mi Bąbla i mogłam zacząć nadrabiać wszystko to, co zostało nam zabrane…
I nie sądziłam, że po tym wszystkim będę miała w sobie tyle miłości do Mężą...do dziecka... do życia... Zaraz po powrocie do domu pobiegłam z uśmiechem na ustach puścić pralkę... posprzątać... ogarnąć się... coś niebywałego ile człowiek jest w stanie z siebie wykrzesać. Mąż spisał sie na medal... to on spędził z Bąblem pierwszą noc, ażebym mogła odespać... piekny widok kiedy to Mały spał Tacie na klacie, taki spokojny...taki nasz... :)
Kocham moich Chłopaków razem i każdego z osobna! Bezwarunkowo!
Komentarze
Wyświetlono: 11 - 14 z 14.
Super opisalas, czyta sie jak ksiazke, usmialam sie momentami, no i potem oczywiscie juz troche mniej...ale na szczescie dobrze sie skonczylo. Mi tez zaproponowli zeby dotknac glowki a ja tego nie zrobilam bo sie balam, sama nie wie czego...
Wzruszyłaś mnie tym opisem..... Gratulacje , życzę dużo zdrówka
Wzruszająco, prawdziwie, uczuciowo no i baardzo szybko jak u nas :] :* <3