W sumie to podjeliśmy tylko jedną próbę. Po tym razie on widział moje przerażenie, strach. Nie to że nie chciałam mieć dziecka z nim. Ale nie w takiej sytuacji. Nie był ze mną. Nie mieszkał. Oprócz wielkiej miłości nic nas nie łączyło. A dziecko to jednak odpowiedzialność. W oczekiwaniu na wynik testu codziennie pisał. Dzwonił. Czy coś wiem. Ile jeszcze. Czy coś zauważyłam. Bo on bardzo by chciał. Oglądał już wózki i ubranka. 10 marca test pokazał 2 krechy, i tak cud bo to tydzień przed planowanym terminem miesiączki. Druga krecha słaba ale była widoczna. Ucieszyłam się bardzo. Od razu fota i mms do niego z najlepszymi życzeniami z okazji dnia chłopaka. I nic. Cisza przez cały dzień…
Odezwał się nazajutrz. Że coś się stało u niego. Nie na Tel. Żebyśmy się spotkali ale po weekendzie. Bo teraz nie może. Najgorsze kilka dni w moim życiu. Pamiętam to jak przez mgłę. Spotkaliśmy się. Powiedział, że jego syn ma wadę serca. Nie wiadomo co dalej. Nie wie co robić. Jadą do jakiegoś instytutu. Może go czekać operacja. Nie wiadomo jak się to skończy. On nie może ich zostawić w takiej sytuacji. I najlepiej będzie jak usunę.
Pokłóciliśmy się strasznie. Nienawidziałam go za to, że chce zabić nasze dziecko. Imie już wybrał. A tu taki szok. Kazałam mu utopić swojego syna w jeziorze skoro nasze chce zabić. Śmierć to śmierć, nieważne na jakim etapie. Powiedziałam, że nie zrobię tego. Kontakt między nami spadł do minimum. Nie odzywał się tygodniami. Jak już dzwonił to mówił tylko o aborcji. Byłam załamana. Przedemną wizja samotnej ciąży, porodu, i samotne macierzyństwo. W kwietniu musiałam iść na zwolnienie, wymioty, masakra, czułam się jak gówno. Straciłam połowę pensji, bo na umowie najniższa. Ledwo wiązałam koniec z końcem. Nikomu nic nie powiedziałam. Tylko 3 moje przyjaciółki wiedziały. Poradziły, żebym wyciągnęła od niego kasę na aborację. Będziesz miała na wózek. On Ci nic nie da. W sumie. Jakiś pomysł to był. Zaczęłam ściemniać, że to zrobię, żeby kołował 3 tys bo ja nie mam. A już się umówiłam. Nawet się ucieszył, ale kasy nie dał. Więc temat aborcji i moich pieniędzy na wyprawkę umarł. Odzywał się sporadycznie. A jak już to nie chciało mi się go słuchać. Przestał odpisywać na smsy. Nie odbierał telefonów. Ja nie miałam kasy na lekarza, na jedzenie. Masakra. W maju poczułam się lepiej. Zaczęłam szukać jakiegoś zajęcia. Żeby coś zarobić. Szef nie chciał mojego powrotu, mimo że pół życia poświęciłam dla tej pracy. Byłam kierownikiem. Ale on już kogoś przyjął na moje miejsce, nie możesz tak odchodzić i wracać. Co ja mam teraz tej dziewczynie powiedzieć? Noo to zaczęłam czegoś szukać na czarno. Nie miałam nawet na lekarza. W 18 tyg ciąży zbierałam truskawki żeby mieć na lekarza i usg. W 20 tyg byłam 24 godziny w pracy w cateringu żeby kupić coś do lodówki. Jego nie ma. Potem znalazłam trochę lżejszą pracę na okres wakacji. Więc spoko. 3 razy w tygodniu. Ale i tak po 10 godz na nogach. Ledwo dawałam radę. Nie miałam wyjścia.
Pewnego dnia jedna moja przyjaciółka dała mi cynk, że postanowiła przyjrzeć się bliżej jego sytuacji. Podjechała kilka razy pod jego blok i zauważyła, że ta jego laska chodzi do pracy. On też chodzi normalnie i pracuje. I nikt do dziecka nie przychodzi. Poprosiła kolegę, żeby wszedł na górę jako kominiarz, sprawdził co tam jest grane. Była w domu sama. Potem on przyjechał. I nie było żadnych zabawek, pieluch, mleka. NIE BYŁO ŻADNEGO DZIECKA.