No się poryczałam :) Dużo szczęścia Wam życzę :)
Obiecałam,ze napisze,wiec opisuje...tego dnia nie czułam sie jakos szczegolnie,nie przypusciłabym nawet,że pojadę rodzic...pewnie położyłabym sie też o 21jak co dnia ,gdyby nie kilka telefonów od koleżanek z pytaniem''kiedy?''.no i tak wisząc na telefonie zeszło mi do 23,po czym się położyłam...i poczułam ,że mi jakoś wilgotnie się zrobiło między nóżkami...wstaję a tam''chlust!!'.mówię do męża,że to wody mi odeszły i czas się zbierać...zero bóli..nic...'usiadłam na kibelku ,trzęsę sie jak galareta,jakoś nie mogłam się zebrać,żeby się ubrac...chyba adrenalina wzięła górę...dopakowałam co trzeba i ruszylismy,mamy 10min drogi do szpitala.przyjęto nas i mieliśmy poczekać na pana doktora.rutynowe badanie,rozwarcie na 1palec tylko ,usg,dzidzia wysoko,windą na porodówkę...podłączyli mi ktg i leżymy...w końcu poczułam po godzinie jakieś bóle,mierzę czas -są co4min,bada mnie położna,nic nie wnoszą do akcji bo szyjka twarda...no dobra-leżymy dalej,położna mówi do męża,że ma jechać d domku bo do 6na pewno nic nie ruszy a ja mam spróbować odpocząć przed porodem...nie chchiałam go puśćicccć ale stwierdzilismy,że tak będzie lepiej.pojechał do domku po1.drzemałam sobie na ile to sie dało bo skurcze co4minuty ale znośne.miś wrócił koło 6.kolejne badanie przez położną i mówi ,że najprawdopodobnie po obchodzie dadzą mi kroplówkę bo nic sie nie rusza...oczekiwanie na obchód i decyzja,że podłączają mi ''przyspieszacza''.no i wtedy zaczęlą się jazda...nie wiem co mi tam dali ale akcja ruszyła w ciągu15minut!!!dali mi ją cos po 8...pani powiedziała mi jak oddychac i sTarałam się jak mogłam i muszę przyznać,że własciwy oddech daję ulgę i zmniejsza ból...mąż cały czas trzymał mnie za rękę i jak przychodził skurcz,ściskałam go mocno...przypominał mi o oddychaniu...i najważniejsze,ze był,mimo że widział tylko grymas mojej z bólu wygiętej twarzy...koło 10zachciało mi się do toalety...wstałam i poszłam ,jak wróciłam trafiłam akurat na skurcz i już nie położyłam się,oparłam się dłońmi o męża i poczułam tak ogromne parcie że zdążyłam tylko krzyknąć,że to już i w biegu położyć się na łóżko...mąż zawołał położne i usłyszałam tylko,że bedziemy rodzic...ja w tej panice i bólu zapomniałam już o oddychaniu i wszystkim,pogubiłam się co nosem ,co ustami i kiedy jak...parłam,parłam i nic...nie pomagałam robiąc po swojemu,to fakt...słyszałam tylko Pawła głos przy uchu,że jeszcze troszke...mobilizacja pełna...że już chcę miec to z głowy i zobaczyć dziecko...poczułam tylko ogromne ''chlust!!!''poraz kolejny i ...ulgę...Milanek był już z nami..10;10-3KWIETNIA....pierwszy krzyk,pierwszy płacz...dziecko na brzuch i odcięcie pępowiny...łzy szczęścia ...nawet jak teraz jak to piszę,kręcą mi się w oku łezki,bo cud narodzin to niepowtarzalny akt...moment człowiek zapomina o bólu i wysiłku...patrzysz z zachwytem na małą kruszynkę...dotykasz,całujesz,głaszczesz...zakochujesz się bezgranicznie...Milanek-owoc ogromnej miłosci,cząstka mnie i misia...WITAJ SKARBIE NA ŚWIECIE!!!