1 styczeń 2010   zgaga. ze spokojem stwierdzam sama przed sobą, ze nie wyślę  mojego faceta po migdały. gdzieś pomalutku godzę się z tym wszystkim.  czytam ostatni tom Miłości nad rozlewiskiem. dużo analogii, ale  u mnie nie skończy się, jak przeczuwam w książce, happy endem. chociaż  rozstanie też może być tym endem, może nie happy, ale też nie aż tak  negatywnie… w końcu to była moja decyzja. dom posprzątany, utrzymuję w porządku i doporządkowuję co chwila.  coraz trudniej się ruszać, a łatwiej nie będzie. telewizor robi mi za  towarzysza. pomryga, pogada, udajemy, że coś się dzieje. brat pomógł zrobić przemeblowanie w sypialni, gdzie niepotrzebnie  duże łóżko stoi sobie niepotrzebne. echa niedawnej bytności Onego zbędne  do piwnicy wyniósł. zepsuty zamek w drzwiach wymienił.  staram się nie rozpatrywać wszystkiego w kategoriach utraty i zamiany  na gorsze. czasem nie wychodzi. dużo pustki wokół, której jeszcze nic  nie wypełnia. byle do lutego… bo z maluchem dalej jestem w lekkiej separacji… niepokoi mnie to.  boję się, instynktownie czuję, że jakąś krzywdę dzidź przeżywa. od  miesięcy. wyrzuty sumienia gryzą, pasą lęk, że go wszystkie te stresy  jak stempelkiem, piętnem jakimś  naznaczą… chyba stąd moje oddzielenie.  źle mi z tym. chciałabym nauczyć się mówić do niego na głos. bo nikt z  nim nie rozmawia… tymczasem nie umiem wydobyć z siebie głosu. całe ciepło, całą moją zlęknioną miłość, jaką dla niego mam,  przelewam wraz z ciepłem mojej dłoni, w to miejsce, które sobie upatrzył  do pukania. te tam po prawej stronie, od pępka.   mały fika. z zadziwiającą regularnością, znaczy się czkawkę ma. biedny  mama poi się herbatą z cytryną, na zmianę z herbatą z malin, startego  imbiru i miodu. gardło płucze solą. i chuj. jak bolało, tak boli. sterta śpioszków, body, kaftaników, pajacyków, skarpeteczek,  czapeczek wiruje obłędnie w pralce. jeszcze cztery takie prania. a potem  prasowanie tego wszystkiego… chyba lepsze to, niż prasowanie męskich  koszul. bo my dalej plusów szukamy. o, na ten przykład kolejnym takim plusem jest możliwość rozwalenia  się na całym łóżku. i szafę mam całą dla siebie… no, do czasu, bo pewnie  w łóżku koniec końców wyląduje nieletni, w szafie też się pewnie  zadomowi. ale co tam, zniesę. albo kolejny plus – nie będę się wykłócać z  facetem o podział obowiazków przy dziecku, bo wszystkie obowiązki będą  spoczywać na mnie. nie będę wysłuchiwać, że za mało facetowi poświęcam  uwagi, że go nie kocham tak mocno, jak berbecia. bo mały będzie wymagał  bezwarunkowej miłości, i póki co jako jedynemu słusznie się ona będzie  należeć. a o sobie staram się nie myśleć. póki co sama siebie najbardziej wytykam palcami.   a więc minął miesiąc odkąd jestem sama. nie licząc tego wiercipięty, tam na dole. i żyję, o dziwo. właśnie próbuję wyleczyć ból gardła mlekiem z miodem  i czosnkiem. w  gębie mam smak jakbym obornik zjadła. ale nic to.  przecież z nikim się  nie całuję. mały chyba już dynda do góry nogami, smyra gdzieś mnie piętami po  żebrach albo po wątrobie – raczej nie delikatnie, sadysta. ciężko w  pracy wysiedzieć. a jak nie siedzę, to zaś pcha się łepetynką na pęcherz  i biegam do wc co chwila. puchnę, więc od razu spanikowałam, że mam  zatrucie ciażowe. na szczęście wyniki są ok, białko w moczu w normie.  wczoraj poczytałam o cholestazie i oczywiście pół nocy nie przespałam,  bo mnie wszystko zaczęło swędzieć. przestanie pewnie, jak znowu sobie  badania zrobię, że z wątrobą jest ok. uspokoję się na chwilę, jak wezmę go na ręce, a położna powie najpiękniejsze słowa na świecie „10 punktów w skali Apgar”   16 styczeń 2010   smutno samotnie i źle. ciężko. płaczliwie i tęskno. zimno zimnem,  którego nie ogrzeje nikt. wszystko jest takie przeraźliwie nie takie.   nie po kolei i na odwrót. chwilowy zjazd. bo nie chcę takiego zycia. bo  wolę wcale. bo nie tak miało być. bo wszystko przeraża. własna  nieporadność złości. samodzielność i niezależność nie cieszą. udawanie  że jest inaczej męczy.  świadomość, że mam miesiąc na te wszystkie  rzeczy, które przez tyle czasu odkładałam „na potem”. a teraz nie mam  sił, by je zrobić. poczucie, jakby coś za miesiąc się miało skończyć.  ból, ze w innych okolicznościach czułabym się zupełnie inaczej. żal, gdy  słyszę, ze ciąża jest czasem radosnego oczekiwania. a mi nie dane było tego poczuć. przeciwnie. mam poczucie totalnego spierdolenia sobie życia. nie mam sił. dziś nie mam sił. i chciałabym mieć prawo do poddania  się, nie poradzenia sobie. bo mam dość w życiu ciągłego wstawania po  upadkach. miałabym ochotę położyć się i nie wstać. a co dobiło? banał. przychodzę zmęczona do domu. pracą i sprzątaniem w  pracy. a w domu nie posprzątane. i nikt tego za mnie nie zrobi. ot, kolejna lekcja samotności.   zupełnie inaczej. od kilku miesięcy Bączek ma Tatę. to, co czuję gdy na nich patrzę, jest nie do opisania... jeszcze do tego nie przywykłam :) Marcin częściej mówi "tata" niż "mama", mimo że nikt go tego nie uczył, raczej nieświadomie. gdybym dalej była sama, każde jego "tata" zżerałoby jak rana posypana solą.   jutro jedziemy we trójkę na badanie bioderek. niby nic, a dla mnie niesamowite wydarzenie... pierwszy raz ktoś mi pomoze. pamiętam jak z 3 tygodniowym dzieckiem w foteliku, o kulach, byłam w przychodni. i rzygałam swoją samodzielnością.  dziś inaczej. totalnie odwrotnie. gdybym wiedziała rok temu, co będzie, nie smęciłabym tak co drugie słowo :)  ![]()
Komentarze  
	Wyświetlono: 1 - 3 z 3.