no i po wszystkim... :)
Witam wszystkie Pani, te które już są mamami i te które z niecierpliwością czekają na swoje szkraby...
Piszę tego bloga po raz pierwszy i pewnie ostatni... Chciałam tylko podzielić się z Wami moimi przeżyciami...
Termin porodu miałam na 1ego stycznia. Sylwestra spędziłam w domu z mężem i teściową trzymając mocno nogi razem, żeby mojej małej nie zachciało się szybciej wyjśc na ten świat.. Wolałam, aby urodziła się w styczniu... Po godzinie 24.00 odetchnęłam z ulgą :) i tak mijały kolejne dni, aż 5tego stycznia kiedy byłam umówiona na wizyte u mojego ginekologa, ten zdecydował, że zabiera mnie do szpitala... Zrobił mi usg, sprawdził wody.. wszystko było w porządku. 7ego założyli mi cewnik do szyjki na rozwarcie... po kilku godzinach sam mi wypadł... lekarz stwierdził, że to dobrze, bo szyjka się otwiera... ale to nadal było tylko rozwarcie na dwa palce. Następnego dnia zrobili mi test (nie pamietam jego nazwy), który mial za zadanie pobudzić macice do skurczy. Skurcze były, ale malutkie, z czasem zupelnie zanikly... W końcu 9tego okolo godziny 12.00 postanowili podłączyć mnie pod kroplówkę na wywołanie. Pierwsza faza porodu trwała jakieś 4h 25 min, druga- 5min. O godzinie 16.30 urodziłam prześliczną córeczkę, która po urodzeniu ważyła 4,500 (!!!) i mierzyła 59 cm. Niestety malutka przechodziła przez kanał rodny z rączką przy główce i lekarze mieli drobny problem z wyciągnięciem jej. Mimo nacięcia, pękłam w środku. Szyli mnie chyba z pół godziny, a zdjęcie szwów mniej nie bolało. To moje pierwsze dziecko i podobno gdybym nie miała bardzo dobrych predyspozycji do porodu naturalnego (dobre wymiary miednicy) to pewnie zakonczyło by się to wszystko cesarką....
Niestety po porodzie dostałam gorączki i spadła mi dość mocno hemoglobina. Pierwszego dnia nie mogłam wstać z łóżka, raz nawet zemdlałam. Lekarze postanowili, że muszą przetoczyć mi krew, bo sama nie dojdę do siebie. Następnego dnia czułam się już znacznie lepiej. Po pięciu dniach po porodzie wyszłam do domu. W końcu!! Malutka jest cudowna, a ja dochodzę już do siebie...