fakt, marne pocieszenie, ale przynajmniej wiem, że nie ja jedyna mam taki problem.
Siłuję się ze sobą by dodać choć jeden pozytywnie naznaczony wpis i nie wychodzi. Mógłby być to tekst o przysłowiowej "dupie Maryni" i byłoby śmiesznie, lekko i przyjemnie.. Ale nie byłby to wpis prawdziwy, tylko taki kocmołuch w kolorowym płaszczu, w przebraniu ukrywającym czerń.
A przecież to nie tak.
Naszkicowałam swój portret na podobieństwo krzemienia. I można by rzec, że nic innego niż użalanie się nad sobą nie potrafię. Wciąż usiłuję policzyc te łzy, pod lupa porównuję ich wymiary. Trudnię się skomplikowaną sztuką samoudręczania. Wygrzebuję z ziemi węgiel i samruję nim swe drżące ciało. Trochę jakbym robiła kamuflaż, by w końcu stać się naprawdę niewidzialną.
Choć czerń nie znaczy przezroczystość. Może noc zrozumie me skute lodem zamiary.
Strasznie jestem przecież wesoła, a ta cała maskarada to tylko półprawda. Naprawdę, ktoś musi mi wierzyć na słowo, choć nawet słowem nie potrafię tego udowodnić.
Stach daje mi popalić co dodatkowo ściąga mnie w dół do wilczej jamy. I znowu wysypało mu ciałko, nie wiem po czym - mimo iż robię notatki z jego posiłków nie potrafię zrozumieć co jest przyczyną. Tak mnie to dobiło, bo już myślałam, ze wiem coś więcej niż nic. A jednak znowu jestem głupia.