Carmen Guadalupe Vasquez w ciężkim stanie trafiła do szpitala na skutek poronienia. Lekarze najpierw przystąpili do tamowania zagrażającego jej życiu krwotoku, a następnie zawiadomili policję, która przykuła dziewczynę do łóżka.
Zgodnie z prawem obowiązującym w Salwadorze przerywanie ciąży jest zakazane bez względu na okoliczności, co z oddziałów pogotowia często czyni miejsca zbrodni. Dlatego załamaną, osłabioną 18-latkę wsadzono do policyjnej furgonetki i przewieziono do aresztu. Policja wszczęła śledztwo w sprawie o przerwanie ciąży.
Gdy prokuratura uznała, że płód mógł przeżyć, dziewczynę oskarżono o morderstwo. Choć Vazquez zapewniała, że nie zrobiła niczego, co mogłoby zaszkodzić jej nienarodzonemu dziecku, przekonany o jej winie sędzia w pospiesznym procesie skazał ją na 30 lat więzienia.
Jej ciąża była efektem przestępstwa – dziewczyna została zgwałcona przez sąsiada swoich pracodawców; straciła nienarodzonego syna i niewiele brakowała, a sama by zmarła. Na domiar złego usłyszała szokujący wyrok: kilka dekad za kratami.
Trafiła do przeludnionego zakładu karnego dla kobiet w Ilopango, na słynącym z wysokiej przestępczości przedmieściu San Salvador. W wywiadzie, którego udzieliła za wysokimi murami więziennymi zwieńczonymi drutem kolczastym, opowiedziała o załamaniu, jakie przeżyła w 2007 roku, usłyszawszy wyrok.
"Moje życie jest skończone"
- Gdy odczytali wyrok, po prostu się rozpłakałam – mówiła ze łzami w oczach. Podczas rozmowy z "The Telegraph" towarzyszył jej adwokat, który ściskał jej dłoń. – Myślałam tylko o tym, ile będę mieć lat, jak wyjdę na wolność, że moje życie jest skończone, że już nigdy nie będę miała rodziny. Chciałam się zabić. Najgorsze było to, że skazano mnie za zabicie mojego dziecka, a przecież ja go nie zbiłam, nie zrobiłam nic złego.
W konserwatywnej, katolickiej Ameryce Łacińskiej Salwador to nie jedyny kraj, gdzie obowiązuje zakaz przerywania ciąży, nawet gdy ta zagraża życiu matki, płód jest tak zdeformowany, że nie ma najmniejszej szansy, by dziecko przeżyło; lub ciąża jest wynikiem gwałtu, czy kazirodztwa.
Salwador wybija się jednak ponad przeciętną tym, że kobiety łamiące to prawo karze z obsesyjną agresją. W tej chwili wyroki kilkudziesięciu lat pozbawienia wolności za morderstwo odsiaduje tam 17 młodych kobiet – głównie pomoce domowe, ale też robotnice z fabryk, wszystkie z biednych rodzin – które od samego początku zapewniały, że poroniły na skutek komplikacji medycznych.
Tymczasem niedawno salwadorski parlament - z wyraźną niechęcią i po dwóch głosowaniach - zgodził się postąpić zgodnie z rekomendacją sądu najwyższego, który orzekł, że Vasquez powinna zostać ułaskawiona z powodu "uchybienia sądu", do jakiego doszło podczas procesu.
Dlatego w ciągu najbliższych dni, gdy dopełnione zostaną wszystkie wymogi biurokratyczne, Vasquez będzie mogła wyjść na wolność i rozpocząć nowe, dorosłe życie.
Urodziła się pod koniec krwawej wojny domowej w rodzinie rolniczej, utrzymującej się z uprawy kukurydzy i cytrusów. Gdy miała 12 lat, musiała porzucić naukę szkolną i podjąć pracę jako sprzątaczka, by pomóc matce wychować ośmioro rodzeństwa po tym, jak porzucił ich ojciec.
Gwałciciel nakazuje
Kilka lat później przeprowadziła się do stolicy, San Salvador, gdzie znalazła zatrudnienie jako pomoc domowa u średniozamożnej rodziny, a zarobione pieniądze regularnie wysyłała matce. Tam, jak mówi, zgwałcił ją sąsiad jej pracodawców. Mężczyzna groźbą zmusił ją do milczenia – w Salwadorze słowo ubogiej nastolatki nie ma wielkiego znaczenia, dlatego postanowiła postępować tak, jak nakazał jej gwałciciel.
Dla organizacji walczących o zmianę drakońskiego prawa antyaborcyjnego w Salwadorze jej ułaskawienie stanowi ważny precedens. Kampanię prowadzą biura Obywatelskiej Grupy na rzecz Dekryminalizacji Aborcji, wspieranej przez amerykańskie Centrum na rzecz Praw Reprodukcyjnych, czy organizacje międzynarodowe, jak Amnesty International.
Uwolnienie Vasquez będzie świętem dla dyrektor grupy, Moreny Herrery, byłej partyzantki, a obecnie aktywistki walczącej o prawa kobiet; oraz dla Dennisa Munoza, ich niezmordowanego prawnika, który całe dnie spędza na salach sądowych, w urzędach i więzieniach, odwiedzając swoje klientki.
- Pierwszy raz w naszej historii doszło do ułaskawienia ze względu na uchybienie sądowe – podkreśla Munoz. – To niesłychanie ważna decyzja.
- Oskarżenia stawiane tym kobietom wynikają z uprzedzeń, a nie z tego, że policja ma jakieś dowody. Wszystko zaczyna się od domniemania winy; prokuratura wychodzi z założenia, że ponieważ są biedne i nie mają wykształcenia, to zabiły swoje dzieci, bo ich nie chciały i nie mogły się nimi opiekować. Dowodem jest istnienie martwego dziecka i kobiety, śledztwo po prostu wykazuje, że to matka i dziecko. To wszystko.
Herrera traktuje kampanię jako przedłużenie la lucha (walka), jaką przez blisko dekadę prowadziła w dżunglach i górach Salwadoru, jako dowódca oddziału partyzantów. – Walczyłam o sprawiedliwość społeczną, ta walka nie zakończyła się, mimo że podpisano porozumienie pokojowe i przeprowadzono demobilizację – mówi. – Dzień, w którym Guadalupe odzyska wolność, będzie świętem, ale to dopiero początek.
Munoz i inni działacze nie wiedzą, dlaczego sąd najwyższy zgodził się rozpatrzyć akurat tę sprawę i ułaskawić Vasquez – w salwadorskim więzieniu podobną karę odbywa więcej kobiet, w oczywisty sposób skrzywdzonych przez wymiar sprawiedliwości.
Nikt nie chce zająć się aborcją
Obecnie Salwador żyje wyborami parlamentarnymi, które odbędą się 1 marca – w jadowitej kampanii ścierają się polityczni następcy stron, które przez 12 lat walczyły ze sobą w wojnie domowej: lewicowy Front Wyzwolenia Narodowego im. Farabunda Martíego (FMLN) i konserwatywny Narodowy Sojusz Republikański ARENA.
Żadne z ugrupowań nie wyraża woli zajęcia się kwestią aborcji – całkowity zakaz przerywania ciąży cieszy się poparciem zdecydowanej większości społeczeństwa, a tylko nieliczni uważają, że ustawa powinna uwzględnić kilka wyjątków i np. brać pod uwagę życie matki.
Od czasu do czasu pojawiają się obawy o skutki całkowitego zakazu aborcji w kraju o najwyższym odsetku ciąż wśród nastolatek w całej Ameryce Łacińskiej (dziewczęta w wieku 10-19 lat stanowią blisko jedną trzecią kobiet w ciąży), gdzie rzadko składa się zawiadomienie o gwałcie.
Mario Soriano, lekarz, który w salwadorskim ministerstwie zdrowia kieruje programem rozwoju młodzieży, twierdzi, że efektem zaostrzenia prawa antyaborcyjnego jest wzrost liczby samobójstw wśród nastolatek w ciąży i coraz częstsze poszukiwanie nielegalnej pomocy w usunięciu płodu.
Takie ostrzeżenia nie wzbudzają jednak w Salwadorze żadnego zainteresowania. Losem "Las 17", jak określa się grupę kobiet czekających na ułaskawienie, interesuje się jednak społeczność międzynarodowa – Amnesty International, ONZ, Wielka Brytania i kilka państw Unii Europejskiej wzywają Salwador do wprowadzenia zmian w polityce.
- Kampania w obronie "Las 17" to próba pokazania światu czym dla kobiet kończy się bezwzględna kryminalizacja aborcji – tłumaczy Paula Avilar z Centrum na rzecz Praw Reprodukcyjnych, specjalistka ds. Ameryki Łacińskiej.
– W oczach prawa każda ciężarna kobieta, u której dochodzi do komplikacji, jest z miejsca podejrzewana o usiłowanie usunięcia ciąży. Dlatego kobiety boją się szukać choćby podstawowej pomocy lekarskiej, narażając własne zdrowie i życie. To kampania w obronie kobiet, które odsiadują kary nawet 40 lat więzienia tylko dlatego, że ich ciąża zakończyła się tragicznie, poronieniem z przyczyn naturalnych – mówi Avilar.
W marcu Amnesty International przekaże rządowi Salwadoru petycję wzywającą do uwolnienia kobiet, którą już podpisało ponad 100 tysięcy osób. Międzynarodowe protesty i ułaskawienie Vasquez dają nadzieję „Las 17".
"Zejście do dantejskiego piekła"
Na początku lutego "The Telegraph" uzyskał zgodę na wejście na teren zakładu karnego. Reporterów nie wpuszczono do przeludnionych cel, a jedynie zezwolono na wizytę na spacerniaku, bez kamer i sprzętu nagrywającego.
W więzieniu przeznaczonym dla 225 kobiet w 2012 roku przebywało ponad dwa tysiące osadzonych – dane z ubiegłego roku nie są dostępne. Ścisk jest tak koszmarny, że niedawno jeden z liderów kościoła porównał odwiedziny w zakładzie do "zejścia do dantejskiego piekła".
Cele są zapchane do granic możliwości – koce, pościel i ciała całkowicie zakrywają betonową podłogę. O ich układzie w ciasnej przestrzeni decyduje kolejność uwięzienia. Osadzone z najdłuższym stażem po kilku latach za kratami mogą liczyć na awans na łóżko piętrowe, a i tu z początku muszą dzielić materac.
Nowo przybyłe rozwieszają hamaki na okiennych kratach i hakach pod sufitem, lub próbują wygospodarować sobie odrobinę miejsca na cienkich materacach w "jaskiniach", czyli pod łóżkami. Tym, które mają więcej szczęścia, krewni przynoszą nowe materace. Gdy "The Telegraph" przybył na miejsce, strażnicy właśnie sprawdzali jeden z materacy, czy nie ukryto w nim niedozwolonych metalowych przedmiotów.
Poza celami, na siatkach oddzielających spacerniaki więźniarki suszą uprane ubrania. Jednak najbardziej szokuje widok ponad setki dziewczynek i chłopców. Dzieci w wieku do pięciu lat – także te, które przyszły na świat w zakładzie karnym – mieszkają z matkami w specjalnej celi.
Wyżywienie jest skandaliczne. – Przeludnienie, które samo w sobie jest dodatkową karą dla osadzonych, niesie kolejne problemy z ilością i jakością wyżywienia – przyznaje Oscar Humberto Luna, były rzecznik praw obywatelskich.
Woda pitna z cysterny zalatuje stęchlizną, woda do mycia jest dobrem luksusowym, tak rzadko dostępnym, że więźniarki myją się tylko od czasu do czasu. Więzienie nie udostępnia podstawowych artykułów higienicznych – nie ma mydła, szamponu, papieru toaletowego, nie ma pościeli, ręczników, ani ubrań. Kobiety dysponują tylko tym, co przyniosą im krewni.
Przykute kajdankami od łóżka
Mayra Veronica Figueroa przebywa w więzieniu najdłuższej z całej siedemnastki – za kratami spędziła już 11 lat, ale do połowy zasądzonego wyroku 30 lat jeszcze daleko. Miała 19 lat i pracowała jako pomoc domowa na rolniczym wschodzie kraju, gdy niedługo przed rozwiązaniem straciła dziecko – także poczęte w wyniku gwałtu.
Los, jakiego doświadczyła od chwili zgłoszenia się do szpitala, jest uderzająco podobny do przeżyć Vasquez – przykuto ją kajdankami do łóżka i przesłuchiwano.
- Przyjechała policja, powiedzieli, że jestem aresztowana za zabicie mojego dziecka – wspomina 30-letnia Figueroa. Jest tak drobnej budowy, że, siedząc na plastikowym krześle, nie sięga stopami do ziemi. – Nie mogłam uwierzyć. Mówiłam im, że gdybym chciała zabić moje nienarodzone dziecko, nie mordowałabym się dziewięć miesięcy w ciąży.
Przewieziono ją do izby zatrzymań i w pospiesznym procesie skazano za zabójstwo. Sędzia co prawda przyznał w orzeczeniu, że nie ma dowodów, a motywy postępowania są nieznane, ale uznał, że "można się domyślić, iż kierowała się chęcią uniknięcia odrzucenia społecznego".
Maria Teresa Rivera, trzecia z kobiet, z którymi rozmawiał "The Telegraph", została skazana na 40 lat pozbawienia wolności – to najdłuższy wyrok wśród "Las 17". Ma dziewięcioletniego synka, Oscara, którego nie widziała od dwóch lat, odkąd poprosiła babkę chłopca, by nie wydawała pieniędzy na dojazdy do więzienie, a za oszczędności kupiła mu mydło i podręczniki do szkoły.
W 2011 roku Rivera, pracownica fabryki wyzyskującej siłę roboczą, miała nawracające problemy z nerkami i bólem pleców, ale ponieważ nie było jej stać na wizytę u lekarza, leczyła się sama, po prostu zażywając najtańsze środki przeciwbólowe. O tym, że jest w drugiej ciąży, dowiedziała się dopiero, gdy urodziła martwy płód.
Gdy niespodziewanie dostała krwotoku, błagała krewnych, by zadzwonili po policję, która zawiozłaby ją do szpitala, bo w najuboższych dzielnicach San Salwador znalezienie karetki graniczy z cudem. W końcu straciła przytomność, a gdy ją odzyskała, była skuta kajdankami. Od policji usłyszała, że stanie przed sądem za zabicie nienarodzonego dziecka.
- Nie miałam możliwości wytłumaczyć się przed sędzią, bo obrońca z urzędu kazał mi milczeć – mówi. – Gdy usłyszałam, że skazali mnie na 40 lat więzienia, jedyne, o czym myślałam to mój Oscar. Jego ojciec odszedł od nas, miał tylko mnie. Jak on sobie poradzi?
- Nie wiedziałam, że jestem w ciąży. Oczywiście, że urodziłabym drugie dziecko. Nie boję się ciężkiej pracy, wychowywałam już jedno dziecko, wychowałabym i drugie.
Cień nadziei
Nawet ewidentne dowody niewinności i protesty międzynarodowe nie robią wrażenia na Julii Reginie de Cardenal, liderce wpływowej kampanii „Yes to Life", która ściśle współpracuje z Kościołem nad utrzymaniem całkowitego zakazu aborcji.
- Ludzie z tych organizacji szerzą kłamstwa i zniekształcają rzeczywistość – mówiła podczas wystawy w obronie życia poczętego, zorganizowanej w ekskluzywnym centrum handlowym w stolicy. - Wystarczającym dowodem jest fakt, że te dzieci oddychały po wyjściu z łona matek, a te je później zabiły. Sąd je osądził i skazał.
- Lobby pro-aborcyjne rozkręca kampanie, żeby dostać pieniądze od organizacji międzynarodowych. Twierdzą, że te kobiety poroniły, ale to tylko taki trick, żeby promować aborcję.
- Nie pozwolimy się terroryzować. Chcą, żebyśmy uwolnili te kobiety, to może powinniśmy wypuścić wszystkich morderców z naszych więzień?
Poglądy de Cardenal podziela większość społeczeństwa, ale dla "Las 17" pojawił się cień nadziei. Kobiety zżyły się ze sobą w niedoli, wspierają się i wspólnie bronią przed atakami – groźbami, zniewagami i przemocą fizyczną - ze strony pozostałych osadzonych, które uważają je za zbrodniarki.
Teraz, gdy jedna z nich wychodzi na wolność, zaczynają wierzyć, że ich los też może się odmienić. – Nawet nie wypowiadam słowa "może" – mówi Figeuroa. – Bóg chce, żebyśmy odzyskały wolność.