wariuję? Mam cudownego dwumiesięcznego synka. Uważam go za spokojnego malucha. Wszyscy dookoła także. Oczywiście nie ma tych wszystkich, gdy coś się dzieje, gdy potrzebuję pomocy. Od mamy słyszę "za cienko go ubrałaś", "jadłaś to i dlatego jest taki niespokojny", "po co ta gumowa łyżeczka, ty się na metalowej wychowałaś", "ja ciebie nie smarowałam oliwką", "a tetry chcesz używać? bo jak nie to pewnie do trzeciego roku życia będzie nosił pampersa" itp itd. Teściowa zupki małemu chce podawać, albo kaszki itp itd. Jak syn płacze to nie ma ani jednej. Mąż wraca z pracy, je coś (albo stwierdza "nawet obiadu nie ma" ew. "a śmieci to już trzeci dzień tu leżą"), idzie robić remonty, kąpie małego koło 19.30 (jedyny jego obowiązek) i robi coś swojego, po czym ja zawsze muszę sprzątać (czyt. gdzie stoi tam zostawi różne rzeczy poczynając od kluczy d auta, telefonu, koszulki, spodnie, aparat i wiele innych, potem szuka). Mąż wychodzi z założenia, że syn już nas wykorzystuje- załapał jak to jest gdy go nosimy i odkładany rzeczywiście uderza w płacz. I nie bardzo daje sie przekonać, że tak nie jest. Bo nie jest, prawda? Więc to ja się synem zajmuje. Daje mu cycka, a on płacząc chwyta go mocno i ciągnie do siebie, tak że mnie boli. Co dziennie zastanawiam się czy mam wystarczająco dużo mleka i czy już powinnam kupić mm i rozpakować butelki czy tak nie byłoby mi łatwiej (mogłabym wieczorne karmienie oddać tacie). I tak sobie żyję, próbując ogarnąć wszystko. Ale ostatnio nie tylko czuję, że nie daję radę, to chyba nie mam kogo poprosić o pomoc. Ostatnio znalazłam chwilę wytchnienia, kiedy kładę synka spać i w jego ciemnym pokoju kryję się przed światem, pod pozorem przypilnowania czy zaśnie. Czasem on już dawno śpi, a ja płaczę, piszę, rozmyślam. Myślę o tym, czego nie zrobiłam, a sobie zaplanowałam. Co muszę zrobić jutro, czy mi się to uda. Nie wiedziałam, że macierzyństwo jest takie trudne. Że będę tak bardzo odsunięta od "dorosłych ludzi", od świata. Że będę spędzać cały czas w domu, bo mieszkam na wsi i wyprawa (autem, nie myślę nawet o komunikacji miejskiej) gdziekolwiek będzie graniczyła z wyprawą w Himalaje i zawsze będzie mi ktoś drugi potrzebny. Z wyjątkiem spacerów, ale ile można samej spacerować?? Ciągle po tych samych ścieżkach?
I nawet syn ostatnio jakoś tak mi pokazuje, że mało mu do szczęścia jestem potrzebna. Ot, taki dystrybutor do mleka. Do niego można płakać, drzec się w niebogłosy, obiskać... A uśmiecha się głównie do innych. Dobija mnie to.
A mąż oczywiście wieczorem chciałby mieć żonę dla siebie. Też bym chciała, ale jestem tak zmęczona, że czasem rezygnuje z prysznica byleby jak najszybciej się położyć i zasnąć... I od trzech dni bolą mnie plecy. A prośba o masaż nie usłyszała nawet echa słów "dobrze kochanie wieczorem"
I co? BB? Depresja? Wariatkowo? Zbyt duże wymagania od siebie? Jak to zmienić?
Dzięki za doczytanie.
TAGI
Brak tagów, bądź pierwsza!