Mieliśmy już dość czekania, ciągłych wizyt kontrolnych i nieustających pytań sąsiadów i znajomych, dlatego w sobotę po południu oznajmiłam mężowi, że idziemy na spacer i nie przestaniemy chodzić dopóki nie urodzę.I tak oto zaopatrzeni w ciepłą pogodę i psa poszliśmy do lasu oglądać drzewa.Już na początku znaleźliśmy parę jadalnych grzybów co obudziło w moim Mężu instynkt grzybiarza mordercy. Pod pozorem grzybobrania przegonił mnie po wszystkich możliwych krzakach i padołach, każdego grzyba oglądałam na czworakach z nosem w ziemi, a pies pogonił dwóch innych chętnych na nasze grzybki:) Kiedy wracaliśmy z imponującym dorobkiem ( 5 podgrzybków, 1 prawdziwek i garść kominków) poczułam pierwsze skurcze ale jeszcze nie śmiałam marzyć, że to już.W domu miałam straszną ochotę uprzedzić Męża, że czeka nas ciekawa noc, ale gdybym znowu się pomyliła prawdopodobnie doprowadziłabym go do permamentnej palpicacji, bo to jużnie pierwszy raz. Zwykle potem krzyczał - "Wycisnę z końcu z ciebie to dziecko!" ale jakoś się nie brał za wyciskanie. Za to pobił chyba rekord świata w waleniu głową w ścianę;) Za to o pierwszej w nocy nie było już wątpliwości i zaczęliśmy naszą wędrówkę po szpitalach.Okazało się bowiem, że tej akurat nocy Lublin podwoił lub nawet potroił kiczbę mieszkańców i wszystkie miejsca zaklepane. Lublinianki akurat w tej chwili jak jeden mąż postanowiły się rozmanażać:) W końcu przyjęli nas do szpitala na ul. Lubartowskiej - gdyby za czasów biblijnych istniały już aparaty USG i łóżka porodowe, to na pewno byłyby właśnie te same egzemplarze, z którymi miałam do czynienia...Kiedyś na forum zadałam pytanie jak wyglądają te właściwe skurcze i jedna z Was odpowiedziała, że rozpoznam je na pewno, bo jak przychodzą to "kuźwa nie wiesz czy masz żyć czy umierać":) - Ja wiedziałam, że chcę umierać:) Chciałam krzyczeć, wierzgać nogami, gryźć położne, rwać włosy z głowy. a najlepiej zasnąć i obudzić się już po wszystkim.Po kroplówce z oksytocyny akcja potoczyła się dosyć szybko i tak w niedzielę ,19 września, o godzinie 9:45 przyszło na świat trzy i pół kilo naszego Synka. Myślałam, że pokocham Go od razu, że od pierwszego wejrzenia i wogóle...Tymczasem jedyne o co czułam to ulga, że to już koniec. Patrzyłam na maleńką buzię i jeszcze mniejsze paluszki i jakoś nie mogłam pojąć, że to moje, własne, tak długo czekane, że to z mojego brzucha...Nie mogłam uwierzyć,że to te rączki wykręcały mi pęcherz, te nóżki boksowały po żebrach... Dopiero po paru godzinach gdy usłyszałam jak Mąż mówi komuś przez telefon, że mamy już Synka na świecie...dopiero wtedy poryczałam się ze szczęścia i przyszła miłość tak wielka, że umiałam tylko płakać i głaskać malutką, odrobinę jajowatą główkę. Poród był okropny, bolą mnie plecy, piersi, o innych okolicach nawet nie wspomnę, ale i tak wiem, że oddałabym wszystko co mam, będę miała i mogłabym mieć za szczęście tego malucha. Teraz wiem co czują te z Was, które mają już swój dorobek i tego samego szczęścia życzę tym, które na nie czekają:) Naprawdę warto:)
Komentarze
Wyświetlono: 11 - 20 z 29.
"Lublinianki akurat w tej chwili jak jeden mąż postanowiły się rozmanażać"
Wszystkie skorzystały z ładnej pogody i tak długo chodziły po lesie...
Cudnie się to czyta. Bardzo serdecznie Ci gratuluję :)) :*