Fajny tekst do poczytania , polecam .
O tym, że wszystko zaczyna się w domu pisałam już jakiś czas temu. I choć tekst jest bardzo symboliczny, myślę, że łatwo odczytać jego przesłanie. Rodzinny dom ma wpływ na to, kim jesteśmy. W większości rodzin miłość miesza się z krzywdą, a najczulsze gesty ze słowami, które bardzo ranią. Będąc dziećmi chłoniemy to wszystko jak gąbka, nie mamy dystansu do tego, co nas spotyka. Wszystko jest absolutną prawdą i ma ogromne znaczenie. Ale z biegiem czasu zostawiamy to za sobą i wkraczamy na własną życiową drogę, biorąc za nią pełną odpowiedzialność. Dziś właśnie na tym chcę się skupić. Na tym, co może pomóc spojrzeć z innej perspektywy na trudne dzieciństwo i uwolnić się od pewnych schematów myślenia.
Dobrze mnie zrozumcie, nie chcę mówić o rodzinach bliskich ideału (bo wierzę, że są i takie), ani o tych, w których dzieje się wielkie zło. Wiem, że zwłaszcza te ostatnie, rządzą się innymi prawami. Chcę dotknąć czegoś pośrodku, domów w których wychowała się zapewne większość z nas. Rodziców, którzy kochali i starali się dać nam jak najwięcej, ale po prostu zawodzili na różnych płaszczyznach, zostawiając w nas poczucie krzywdy.
Zawsze dobrze jest zacząć od jakiejś historii, więc opowiem Wam jedną z mojego życia.
kiedy byłam mała
Kiedy byłam małą dziewczynką, zabrakło dla mnie miejsca w przedszkolu. To był czas, w którym przeprowadzaliśmy się od dziadków do wyczekanego, własnego mieszkania w oddalonym o 70 km mieście. W tym mieście pracowali obydwoje moi rodzice, a młodsza siostra dostała jakoś po znajomości miejsce w żłobku. Tu znajomości się jednak kończyły, bo ja zostałam na lodzie. Zapadła więc decyzja, że będę mieszkała dalej z dziadkiem i babcią z dala od całej mojej rodziny. Bardzo ich kochałam, ich dom był moim rodzinnym domem, a jednak… od samego początku miałam przekonanie, że dzieje mi się krzywda.
Pamiętam swój własny smutek i to, jak strasznie tęskniłam. Budowałam sobie domki z krzeseł i koców, zabierając tam swoje lalki i udawałam, że to moja rodzina. Babcia opowiadała mi potem, że serce jej się krajało, gdy słuchała jak z nimi rozmawiam. Rodzice przyjeżdżali do mnie co tydzień, obydwoje, albo chociaż mama. Wiem dobrze, bo opowiadała mi o tym, że miała straszne wyrzuty sumienia, zostawiając swoją córkę z dala od siebie. Pamiętam, że najgorsze były niedzielne wieczory, gdy wyjeżdżała. Pytałam ją wtedy, kiedy znowu przyjedzie, a ona odpowiadała, że za tydzień. Czyli kiedy? – pytało 3-letnie dziecko przez łzy. Za pięć dni, w piątek. Przez długi czas myślałam, że tydzień ma pięć dni :)
Wyobraźcie sobie, jak ogromny wpływ musiała mieć ta sytuacja na wrażliwe, introwertyczne dziecko, którym byłam. I miała. Gdy już zamieszkałam z rodzicami, miałam potrzebę ciągłego przebywania w ich obecności. Nie można było mnie zostawić na sekundę samą na podwórku, nawet gdy mama lub tata patrzyli z balkonu. Błyskawicznie wybuchałam ogromnym płaczem. Nie można było mnie zostawić pod opieką sąsiadki, gdy musieli załatwić coś na mieście. A gdy już poszłam do przedszkola, zaczął się prawdziwy dramat. Płacz co rano, gdy mnie tam zostawiali i długie godziny spędzone w oknie w oczekiwaniu na ich powrót. Taaak, byłam strasznie smutnym i płaczliwym dzieckiem :) Zmieniło się to dopiero, gdy poszłam do szkoły. Było to miejsce, dokąd sama mogłam pójść i stamtąd wrócić, nikt mnie nigdzie nie zostawiał. A i trauma wczesnego dzieciństwa zaczęła po prostu słabnąć.
Ale pewne rzeczy jednak zostają, dużo głębiej niż byśmy chcieli, na dużo dłużej niż trwa zwykłe wyrastanie z dziecinnych lęków. I we mnie też zostało. To bardzo wewnętrzne przekonanie, że kiedyś we wczesnym dzieciństwie nie dostałam tyle miłości ile powinnam. Że mi czegoś odmówiono, bo widocznie okazałam się nie dość ważna i nie dość dobra. To mało racjonalne, ale właśnie takie bezsensowne przekonania zakorzeniają się w nas na długo i w podstępny sposób sabotują naszą dorosłą rzeczywistość. Minęło ładnych parę lat, zanim powiązałam tamte wydarzenia z moimi problemami. Minęło parę następnych, zanim sobie z tym poradziłam. Ale w końcu udało mi się odczarować ten niby oczywisty wpływ dzieciństwa i rodziców na moje życie. Nie przez zmianę przeszłości, bo to nigdy nie jest możliwe. Bardziej przez zmianę myślenia i wzięcie odpowiedzialności za to, kim jestem.
wybacz, bo nie wszystko jest winą twoich rodziców
Tak więc zgadzamy się co do tego, że rodzice mają wpływ na to, kim jesteśmy… Ale zanim usiądziesz na tyłku z kubkiem czekoladowych lodów i przekonaniem „cóż, jestem jaki jestem” – spójrz na to z trochę innej strony.
To, kim jesteś w 45% determinuje genetyka, a w 55% środowisko zewnętrzne. Wyobraź sobie, że identyczne bliźnięta jednojajowe, rozdzielone i wychowywane w dwóch różnych rodzinach, okazują się właśnie w 45% identyczne, a w 55% różne. To całkiem rozsądne. Ale gdy bada się podobieństwo i różnice bliźniąt wychowywanych pod tym samym dachem, okazuje się że proporcje są dokładnie takie same, 45:55. I to już jest zaskakujące. Tak samo jak wniosek, który płynie z tych danych – wpływ rodziców i rodzinnego domu na naszą osobowość nie ma aż tak wielkiego znaczenia.
Zainspirowałam się tutaj artykułem Marka Mansona z bloga markmanson.net (nawiasem mówiąc blog jest świetny, zatonęłam w nim ostatnio i każdemu polecam!). Próbuje on wyjaśnić, dlaczego tak bardzo przeceniamy wpływ rodziców na najważniejsze elementy naszej osobowości i w oczywisty sposób obwiniamy ich o nasze problemy.
Przede wszystkim, owszem jesteśmy podobni do rodziców, ale głównym źródłem tego podobieństwa jest właśnie genetyka. Cała reszta ich oddziaływania na nas mieści się gdzieś w tych widełkach 55% wpływu środowiska zewnętrznego. To i tak dużo, można powiedzieć. Niekoniecznie, jeśli zdamy sobie sprawę z tego, że rodzice są tylko jednym z elementów naszego świata. Jak się okazuje – nie zawsze najważniejszym. To, że jesteś zagorzałym kibicem piłki nożnej albo, że uwielbiasz długie, powiewne sukienki – mogło wziąć się z przejmowania upodobań Twoich rodziców. Ale najważniejsze cechy Twojej osobowości nie zostały przez nich ukształtowane. Pewną bazową pulę odziedziczyłeś w genach (właśnie dlatego jesteście podobni), ale w miarę upływu czasu przeróżne czynniki zaczęły kształtować Twoją osobowość, aż w końcu Ty sam zacząłeś mieć na nią największy wpływ.
Jakie czynniki? Każdy ważny opiekun w Twoim życiu, każdy z kim nawiązałeś bliską relację, miał na Ciebie wpływ równie duży, albo nawet większy niż rodzice. Pomyśl o wszystkich wspaniałych wujkach i ciotkach, w których byłeś wpatrzony, o przyjaciołach Twoich rodziców, o dziadkach, nauczycielach i trenerach, o wszystkich tych, od których doświadczyłeś czegoś dobrego. Ile wart jest dobry nauczyciel, można zobaczyć na tym filmiku (klik).
Pomyśl o grupie ludzi, wśród których dorastałeś. Akceptacja rówieśników to potężna siła. Może znacznie zwiększyć poczucie wartości. Wsparcie i zrozumienie prawdziwych przyjaciół jest czasem ważniejsze niż to rodzicielskie. Z drugiej jednak strony trauma odrzucenia i poczucie bycia „innym”, są równie raniące jak dramaty w rodzinnym domu.
Pomyśl o pasjach, które Cię kształtowały. O całych godzinach spędzonych nad książkami, które budziły marzenia i pokazywały nieznane możliwości. O treningach, które wyrabiały Twój charakter. O olimpiadach szkolnych, którym nauczyłeś się poświęcać czas i wysiłek.
To, kim jesteś w chwili obecnej jest więc wypadkową wszystkich osób i zdarzeń, które pojawiły się w Twoim życiu i miały na nie wpływ. Obecnie wiadomo już, że środowisko ma na nas większy wpływ niż rodzinny dom. A w pewnym momencie to my zaczynamy nasze otoczenie wybierać i kształtować.
wybacz i pozbądź się tożsamości ofiary
No dobrze, ale rany, które zadali nam rodzice są faktem i nawet najcudowniejsze wspomnienia z dzieciństwa nie są w stanie ich unieważnić…
Prawda jest taka, że przywiązujemy się do swoich ran. Jest nam wygodnie budować na nich tożsamość. Nasze zranienia i braki to coś, co na pewno o sobie wiemy. Co więcej, snujemy marzenia o tym, jak nasze dzieciństwo powinno wyglądać i analizujemy wszystkie jego braki. To wszystko w silny sposób zakorzenia nas w przeszłości. Płynie stamtąd obraz osoby, która w chwili obecnej po prostu nie może być szczęśliwa, ponieważ jest ofiarą. I tu pojawia żal do rodziców oraz pamięć wszystkich ich niedociągnięć i błędów.
Sama mogłabym mieć pretensję do mojej mamy i taty, prawdę mówiąc przez pewien czas miałam. Z wielu powodów, gdyż historia, którą Wam opowiedziałam nie należy do najbardziej traumatycznych przeżyć mojego dzieciństwa. Musiałam bardzo wiele wybaczyć.
To co okazało się dla mnie naprawdę uwalniające, to świadomość, że niezależnie od ich błędów, prawdopodobnie i tak zmagałabym się w życiu z podobnymi trudnościami. I tak byłabym introwertyczką (po tacie), i tak musiałabym zmierzyć się z własną wrażliwością (którą mam po mamie). Obecnie uważam, że to jedne z najlepszych cech mojego charakteru, ale musiałam nauczyć się obracać je na swoją korzyść. Niezależnie od wydarzeń z dzieciństwa, każdy z nas musi zmierzyć się z tym, co w nas najtrudniejsze, z gniewem, nieśmiałością, neurotyzmem czy porywczością. Wiecie już, że wychowywałam się z młodszą siostrą. Cóż, ona jest diametralnie inna niż ja, więc ten sam rodzinny dom odcisnął na niej zupełnie inne piętno. Co innego jest jest siłą (otwartość i temperament), a co innego słabością (jest znacznie większą egoistką). Jesteśmy więc nie tyle ofiarami naszych rodziców, co własnych charakterów, chociaż właściwie „ofiara” jest najgorszym słowem, jakiego można tu użyć.
A gdyby tak pójść jeszcze krok dalej i spojrzeć na rodziców, jak na osoby zmagające się z równie trudnymi problemami jak my?
Czy zadaliście sobie trud, aby poznać historie życiowe Waszych rodziców? Być może ich domy rodzinne pod wieloma względami przypominają Wasz własny, być może doświadczyli tam podobnych emocji. Na pewnym etapie życia warto spojrzeć na nich, jak na zupełnie odrębne osoby, posiadające marzenia i potrzeby, popełniające błędy, zmagające się z losem. To wymaga pewnego emocjonalnego dystansu, ale jest możliwe. Warto też pamiętać, że nikt nie rodzi się z umiejętnością wychowywania dzieci i nie uczą tego w żadnej szkole. My w obecnych czasach wiemy już więcej, jesteśmy w tej uprzywilejowanej sytuacji, że internet i książki dostarczają nam wielu informacji o psychologii i potrzebach dziecka. Ale kiedyś tego nie było. Były tylko wzorce z rodzinnego domu i własna intuicja.
Porzucenie tożsamości ofiary pozwala wziąć życie w swoje ręce. Koniec z usprawiedliwieniami, koniec z ciągłym rozpamiętywaniem i szukaniem winnych. To naprawdę wywalające.
Trzeba jednak pamiętać, że nic nie dzieje się od razu…
wybacz, pozwalając sobie na etapy
Gdybym miała powiedzieć, w którym momencie wybaczyłam rodzicom i pozbyłam się żalu do nich – nie potrafię tego zrobić. Prawdopodobnie dlatego, że taki przełomowy moment nie istniał. Wszystko odbywało się etapami.
Dość szybko zorientowałam się, że jestem silniejsza od nich i dużo więcej rozumiem (kto był choć raz nazwany „dzieckiem zbyt poważnym jak na swój wiek” łapka w górę ;) ). Dość wcześnie zaczęłam zauważać ich błędy i wady. Gdy jednak jest się dzieckiem, taka świadomość bardziej boli niż pomaga. Nie ma bowiem takich narzędzi, którymi można sobie poradzić z całą tą chorą atmosferą rodzinnego domu. Brakuje dystansu.
Świadomość zaczyna działać na naszą korzyść, gdy jesteśmy na tyle dorośli, by szukać pomocy i rozwiązań naszych problemów. Jednak w dalszym ciągu ona sama nie wystarcza. Zrozumienie tego, co się stało i jaki miało na nas wpływ, to dopiero początek drogi. Tam, gdzie zadano głębokie rany, trzeba je uleczyć na głębokich poziomach.
Na drodze do wybaczenia różnym ludziom pomagają różne rzeczy. Ktoś będzie wymagał psychoterapii, komuś innemu wystarczą mądre książki. Ktoś będzie potrzebował modlitwy i kierownictwa duchowego. A komu innemu pomogą przyjaciele, lub wsparcie męża czy żony. Droga do serca każdego człowieka jest inna. Wspólnym czynnikiem łączącym wszystkie te sposoby jest czas.
Bardzo często spodziewamy się w życiu spektakularnych zmian i zwrotów akcji. Wychowaliśmy się w świecie, który obiecuje dać nam wszystko natychmiast. To z resztą naturalne, że chcielibyśmy jak najszybciej uwolnić się od męczącego nas żalu i poczucia krzywdy. Jednak najtrwalsze i najlepsze zmiany dokonują się etapami.
Jeżeli naprawdę rzetelnie pracujemy nad sobą i (w tym przypadku) naszymi uczuciami do rodziców, to każda najmniejsza rzecz wykonana w tym kierunku ma znaczenie. Każda dobra rozmowa i przeczytana książka. Każda modlitwa. Nie widzimy od razu efektów, ale czas działa na naszą korzyść. Pewne lekcje musimy przerobić kilkukrotnie, żeby w końcu do nas dotarły. Pewne drobne postępy przygotowują nas na poważniejsze zmiany. Czasem, owszem, zauważamy spektakularny przeskok, spada z nas jakiś wielki ciężar. Jednak i ten przełom jest skutkiem naszej codziennej nieustannej pracy. Naszej otwartości na zmiany i drobnych kroków w stronę uwolnienia się od ciężarów przeszłości.
Etapy są dobre w procesie zmian i trzeba się po prostu na nie zgodzić. „Daj czasowi trochę czasu” – jak pisze Regina Brett w swojej książce „Bóg nigdy nie mruga” (książkę również bardzo polecam).
Miejmy też świadomość tego, że sam czas nie leczy ran, jak się mylnie uważa. Potrzebna jest nasza aktywna z nim współpraca. Dobrze jest uznać go za przyjaciela, a nie wroga i zaufać. To pomaga nieco wyluzować się w życiu i zająć po prostu jak najlepszym przeżywaniem tego, co tu i teraz.
Wybaczyć rodzicom i wziąć życie w swoje ręce – cóż za rewolucyjny pomysł! Odpowiedzialność za siebie samego może być tak samo uwalniająca, jak i przerażająca. Ale musimy przestać zaprzeczać faktom, że mamy ogromy wpływ na nasze życie, większy niż nasi rodzice. Czy to dobra wiadomość? Myślę, że najlepsza na świecie.
PS Zawsze na koniec proszę Was o wypowiedzenie się w komentarzach. Tym razem do tego nie namawiam (chociaż jeśli ktoś chce – będzie mi bardzo miło). Wiem jednak, że tekst dotyka trudnych tematów. Dlatego namawiam przede wszystkim do własnych przemyśleń.
Odpowiedzi
Fajny tekst do poczytania , polecam .
Mamie wybaczylam wlasciwie tak jak tu napisane. Doroslam, zrozumialam, sama mam dziecko, bola mnie bledy ktore popelniam, bo staram sie byc na prawde dobrym rodzicem a czasem po prostu nie wychodzi i jest mi przykro. Wierze, ze z moja mama bylo podobnie.
Natomiast ojcu nie wybacze nigdy i tutaj nie jest to kwestia dojrzalosci, bo zniszczyl mnie i moje zycie. Nie dal mi najmniejszej szansy na normalny start. Bardzo ciezko pracowalam i nadal pracuje by byc tym kim jestes w tym momencie. Dlatego przebaczanie owszem jest oczyszczajace i pozwala zrzucic ciezar, ale nie zawsze tak sie da. Bywaja rzeczy nienaprawialne.
Niejednokrotnie sama się w ten temat zagłębiałam, dlatego, że miałam rodzinę, jaką miałam.. Wspomnień przyjemnych brak. A jednak jestem od rodziny zupełnie inna, staram się byc lepsza.
Ludzka psychika jest tak wspaniała..
Dużo w tym tekście prawdy dobrze dobranej w słowa.. co tu dużo mówic.
Bardzo wiele do mnie pasuje.
Dla mnie wybaczenie jest nieco inne. Mogę zrobic to wewnętrznie, juz to z resztą zrobiłam, co jest najważniejsze, ale w oczy nie będę rodzicom mówic, że wszystko było ok, że nie ma tematu, że było minęło.. Jaj estem bardzo szczera. Nie dałabym rady, nie chciałabym by oni żyli w przeświadczeniu, że byli wspaniali, bo nie byli i nadal nie są. Nikt oczywiście nie jest idealny, kazdy popełnia błędy, ale widac kiedy ktoś się stara i kiedy mu zależy, kiedy chce dobrze i nie jest egoistą..
..
Ale znam też dużo osób, które się przeszłością wcale nie przejmują, nie obchodzi ich, nie oceniają i nie analizują sytuacji i zachowań, nie zauważają lub nie chcą zauważac, po prostu. ;)