Wreszcie zdecydowałam się opisać swój poród. Ze szczegółami, stąd długość;) Powodzenia w czytaniu! ;D Po poniedziałkowych skurczach na ktg i wtorkowym ich zaniku, w środę pojechałam ponownie do szpitala, gdzie miał być już mój gin (wrócił z sympozjum). Potem pojawił się mój mąż (mieliśmy rodzić razem), a ja już się zwijałam z bólu. Wcale nie cieszyła mnie jego obecność, z minuty na minutę zaczynał mi wręcz przeszkadzać, bo ból stawał się nie do wytrzymania (doszły skurcze krzyżowe) a mnie drażniło już wszystko, to że światło jest za ostre, to że dziewczyny obok już rodzą a ja jeszcze nie, to że mąż stuka czymś przy łóżku, to że słyszę jego oddech i nie mogę zasnąć. W momentach skurczu masowałam sobie plecy w krzyżu. Położna powiedziała, żeby mąż to robił - przynajmniej się do czegoś przyda - ale ja nie chciałam, denerwował mnie jego dotyk i nie przynosił ulgi, wolałam sama się masować, przynajmniej przez chwilę mogłam oderwać myśli od tego że boli, a myśleć o tym jak trzeba masować. Skurcze były co 3 minuty - zresztą od samego rana co tyle, nic się nie zmieniło poza ich nasileniem. Zapytałam położną czy one będą się jeszcze nasilać, a w odpowiedzi usłyszałam, że owszem, im bliżej porodu tym będą silniejsze i dłuższe! :(
Zrobiłam badanie (skurczów brak) i zadzwoniłam po gina. Pokazałam mu poniedziałkowy i dzisiejszy zapis, powiedziałam, że robię wszystko żeby skurcze się pojawiły i nic.
Zrobiliśmy usg - waga małego wdłg. obliczeń ok. 4kg., ale (!) zmniejszona ilość wód płodowych i łożysko o dojrzałości III-go stopnia. Gin powiedział, że założy mi balonik który spowoduje rozwieranie szyjki macicy, ponieważ nie wiemy ile jeszcze możemy czekać (powiedziałam mu, że już się denerwuję ponieważ minął mi termin z koncepcji, a po terminie z OM jestem już przecież 3,5 tyg., a nie możliwe żeby ciąża była jeszcze młodsza).
Obejrzał mi szyjkę (długa na 4cm i twarda), pobrał wymaz z pochwy i kazał sie ubierać. Zdziwiłam się że to już. Myślałam, że zakładanie balonika trwa dłużej :O Ubrałam się, a on zapytał kiedy ostatnio coś jadłam lub piłam. Prawda była taka, że niedawno, z 10 min wcześniej... na co gin powiedział, że balonik może być założony po 6 godzinach bez jedzenia i picia, tak więc będę go miała założonego dopiero później. Tylko kazał mi już nic nie pić od tej pory i schować tę butelkę;) (chodziłam z wodą)
Przeszliśmy do pokoju w którym dostawałam zawsze kartę informacyjną i odbierałam kartę ciąży wraz z wydrukiem z ktg. Lekarz zaczął wypełniać jakieś papiery, coś wypisywać... Była 10:50, więc zapytałam czy będzie ok jeśli przyjadę o 17 na założenie tego balonika, na co on: "Ale pani już nigdzie nie idzie:) Zostaje pani przyjęta na oddział!" Struchlałam, miałam plany na cały dzień, nie chciałam bez potrzeby leżeć w szpitalu:( zwłaszcza jeśli mam czekać 6 godzin na zabieg! :(
Gin skończył wypisywanie papierów i kazał położnym by się mną zajęły. Od razu się popłakałam, nie chciałam tam zostawać, bo dotarło do mnie, że teraz czeka mnie coś nieznanego, coś co spowoduje, że do domu wrócę już nie sama... i przerażała mnie ta myśl. Położne widząc moje łzy zaśmiały się i zapytały: "Czemu płacze? To nie wiedziała, że to zawsze kończy się na szpitalu? No chyba że chciała rodzić w domu..." Co miałam powiedzieć? (A właśnie, że chciałam rodzić w domu!) Odpowiedziałam, że muszę zadzwonić po męża bo nie mam rzeczy.
Zadzwoniłam, mąż przyjechał, przebrałam się i zostałam wprowadzona na oddział. Od razu na pczątku wywiad, zgoda na cc, zgoda na badanie przesiewowe słuchu dziecka - formalności. Zostałam umieszczona na trakcie porodowym na sali przedporodowej. Do 16:30 nie mogłam jeść i pić, myślałam, że się tam przekręcę, zwłaszcza że w tych ostatnich tygodniach ciąży męczyło mnie non stop pragnienie. O w/w godzinie zabrano mnie na założenie cewnika Foley'a. Co za ból:/ Lekarka była młoda i nie umiała mi go załozyć, robiła podchody kilka razy, wziernik a to za krótki, a to za długi, a to jeszcze jakiś zły:/ Po wszystkim spojrzałam na narzędzia i oczywiście były zakrwawione:/ Zapytałam dlaczego przed takim zabiegiem nie wolno jeść i pić i dopiero wtedy uzyskałam odpowiedź (wcześniej nikt nie chciał mi powiedzieć) - na wypadek cc gdyby wystąpił krwotok.
Zostałam odprowadzona na salę, gdzie podłączyli mnie pod ktg aby sprawdzić jak na skurcze reaguje dziecko. Do końca badania nie mogłam jeść (dlaczego? Na wypadek cc), a badanie się przedłużało, bo mały zwyczajnie nie miał siły się ruszać (bo nic nie jadłam od rana!), a wiadomo - brak ruchów jest złym znakiem. Tym sposobem ponad godzinę przeleżałam w oczekiwaniu na jedzeeeenieeeee! I doszły jeszcze te skurcze (jak przed okresem)... Przed 18 przyszła do mnie połozna i powiedziała, że kończymy badanie, bo na czczo lepszego wyniku i tak nie będzie. Zapytała co teraz chcę zjeść, obiad czy kolację. Oznajmiłam, że jedno i drugie! Boże, byłam taka głodna, aż drżałam z osłabienia.
Z tym balonikiem miałam chodzić aż do rana. O 9 badanie a potem kroplówka.
O 6 w czwartek obudzono nas i kazano się wykąpać przed badaniem. Ja dostałam polecenie spakowania się i zostałam przeniesiona do sali porodowej (dwa boksy w jednej sali). Miałam złe przeczucie, byłam pewna że nie urodzę dzisiaj, mimo to dzisiaj też musiałam zostać na czczo (rodzące nie jedzą i nie piją), podano mi tylko glukozę 5% w kroplówce i czekałam na badanie lekarskie i zdjęcie "Foley'a".
Po badaniu lekarskim okazało się że miałam rację. Rozwarcie na 1 palec - to nie kwalifikowało mnie do podłączenia pod oksytocynę. Założono mi za to 2 cewniki Foley'a - to miało pomóc uzyskać do jutra pożądany efekt - większe rozwarcie.
Znowu bolało i znowu krew. Nic dziwnego w sumie, bo wkładali mi rurki do szyjki macicy, a "macanie" szyjki chyba zawsze boli...
Po założeniu cewników i ktg mogłam już jeść do końca dnia. Męczyły mnie skurcze - ale cieszyłam się, bo chciałam w piątek już urodzić. Ból był silny, nawet odwiedziny męża mnie nie ucieszyły i chciałam żeby jak najszybciej sobie poszedł. Ale przetrwałam kolejny dzień:) nastał piątek - pobudka o 6 rano, kąpiel przed badaniem, a ja byłam już pewna że dziś urodzę:) Miałam być oczywiście na czczo - nic nowego, dzień jak co dzień, hehe. Kroplówka z glukozą, badanie na którym stwierdzono, że rozwarcie jest na 2 palce (3cm) - i choć nie był to zadowalający efekt podłączono mnie pod kroplówkę. Przed 8 zajrzał do mnie mój gin. (pracuje na innym oddziale) i zapytał zdziwiony: "Jeszcze pani nie urodziła???" Opowiedziałam jak wygląda sytuacja i zapytałam czy ta kroplówka na pewno pomoże. Powiedział że tak, a na pytanie co jeśli jednak nie, odpowiedział, że wtedy wypuszczą mi wody płodowe. Uśmiechną się i obiecał, że dziś urodzę - tak jak chciałam - 12.11.10 :) Uścisnął mi dłoń i oznajmił że widzimy się już na górze (na położnictwie).
Do 13:30 leżałam cały czas pod oksytocyną. Skurcze były. Coraz boleśniejsze. Przyszedł jakiś lekarz, spojrzał na moją kartę, zapytał ile waży dziecko, popatrzył na mnie z politowaniem, powiedział: "Czarno to widzę" - i poszedł. Za chwilę pojawiła się lekarka, sprawdziła szyjkę macicy (ale jak! zero delikatności!:(), oznajmiła, że rozwarcie na 3 cm - bez zmian, po czym jeszcze raz zasadziła mi paluchy, a ja poczułam ciepło wypływające mi między nogami. Już wiedziałam, że to to... Usłyszałam: "Wody płodowe przejrzyste. Wieczorem będzie dziecko!:)" Dostałam jeszcze czopki rozkurczowe, no i wtedy się zaczęła jazda:( Skurcze nasiliły się do tego stopnia, że nie było już wesoło:( a w dodatku nie mogłam się ruszyć nawet do wc, bo mały miał jeszcze wysoko główkę, więc pępowina mogła wypaść... Leżałam pod ktg i podano mi drugą kroplówkę z oksytocyną, a skurcze się nasilały i nasilały... Przyszedł lekarz, zrobił mi masaż szyjki macicy. Ból do wytrzymania.
Co jakiś czas ktoś przychodził i sprawdzał mi szyjkę macicy. Za każdym razem słyszałam jedno: "2 palce". Ale ponieważ mały się obniżył, mogłam wstać. Położna doradziła mi kręcenie kółek na piłce. Słyszałam że to pomaga i rozwarcie postępuje szybciej, więc chętnie skorzystałam. Skurcze były boleśniejsze gdy się ruszałam, ale wolałam to niż leżenie i wczuwanie się w nie. Miałam też nadzieję, że coś przyspieszę. Ale naprawdę bolało w momencie skurczu, ała! Z trudem mogłam się wtedy poruszyć na tej piłce. Każdy oddech w tym czasie też bolał. A co chwilę (przy skurczu) słyszałam, że mam oddychać, żeby dotlenić dziecko! Tylko jak? Nie dało się:( A myślałam, że jestem wytrzymała na ból... Nie byłam i zobojętniało mi już czy dotleniam małego, liczyło się tylko to, żeby zmniejszyć sobie cierpienie... :( Do tego ciekły ze mnie wody z krwią...
Po jakimś czasie zabawy z piłką dostałam znów przebadana i ku mojemu zdziwieniu - BEZ ZMIAN! :O Ktg, znieczulenie w żyłę (chciałam tego - o tak!) i leżałam dalej. Właściwie to nie wiem już nic, która była godzina, którą kroplówkę miałam, drugą czy trzecią. Wiem tylko że bolało i próbowałam zdrzemnąć się trochę między tymi skurczami (tak jak zresztą radziła położna), ale nie mogłam, bo wszystko mi przeszkadzało, a zwłaszcza oddech męża i jego próby głaskania mnie po głowie! Ciągle słyszał ode mnie "Nie dotykaj mnie", biedaczysko:(
Znieczulenie strasznie szybko przestało działać. Miałam wrażenie jakby to było z 10 minut tylko. Kolejne badanie - i już wiedziałam, że będzie bez zmian. Położna tylko potwierdziła. Powiedziała też, że mały ma już przedgłowie więc muszę oddychać, ale ja nie mogłam... to tak bolało:( Potem kolejne znieczulenie i znów tylko krótka ulga. Po jakimś czasie zaczęłam płakać i mówić do męża, że nie dam rady dłużej, gdyby chociaż rozwarcie się zwiększało, choćby o 1 cm, ale u mnie nic! Od rana nic! Zero zmiany! (był już wieczór) Powiedziałam mu, że chcę cesarkę, trudno. Chciałam rodzić naturalnie, ale nie dam rady, a mały nie ma już wód od 13:30. W dodatku za każdym razem podczas sprawdzania rozwarcia, naciskali mi tam i jeszcze po trochu wypuszczali wody.
Nie wiem kiedy, ale w końcu położna kazała zadzwonić po lekarza (tego który "czarno to widział") i powiedziała mu żeby przyjechał po mnie, bo rozwarcie nie postępuje, więc trzeba zrobić mi cc. Słysząc to poczułam wielką ulgę, naprawdę. Choć przy przyjęciu do szpitala myślałam o tym by nie wyrazić zgody na cięcie.
Przyjechali po mnie.
Założyli mi cewnik i miałam przenieść się na drugie łóżko. M. pakował moje rzeczy.
Na łóżku przewieźli mnie na salę operacyjną. Cały czas leżałam na plecach, nie mogłam przez to oddychać, trzęsłam się z bólu i prawdopodobnie ze strachu. Nogi mi dygotały.
Na sali znów musiałam się przenieść na inne łóżko. Przechodząc wyrwałam sobie cewnik:P Znów kazali mi leżeć na plecach, modliłam się żeby szybko coś zrobili bo długo nie wytrzymam w takiej pozycji. Anestezjolog przedstawił mi się, wyjaśnił "Jak zapewne pani wie, trzeba szybko robić cięcie, bo jak wykazało ktg, puls dziecka spada. Nie mamy czasu, więc podamy pani narkozę." Boże, nikt mi nie mówił, że z moim dzieckiem jest coraz gorzej! Byłam zszokowana! Dlaczego mi nie powiedzieli?
Podpisałam zgodę na cięcie i zgodę na znieczulenie. Przyłożyli mi maskę do twarzy, posmarowali czymś zimnym poniżej brzucha, kazali oddychać i zasnęłam...
... obudziły mnie słowa "Ma pani syna". Pomyślałam: "Też mi nowina, i dlatego mnie budzicie?" Chciałam spać. Poczułam, że znów wiozą mnie na łóżku, otworzyłam oczy i zobaczyłam nad sobą M. Zasnęłam. Obudziło mnie pytanie "Czy chce pani zobaczyć dziecko?" Odpowiedziałam "nie". Marzyłam tylko o śnie.
Przebudzałam się jeszcze kilka razy. Słyszałam że mierzą mi temperaturę (pistoletem), czułam, że sprawdzają ciśnienie. Gdy otworzyłam oczy, leżałam na korytarzu, było cicho, przykryta byłam grubym kocem, było mi zimno i chciało mi się siusiu. W ustach miałam sucho jak nigdy. Nie piłam już prawie dobę! Spojrzałam na zegar wiszący przy suficie. 3:30. Moja pierwsza myśl: "Mogę leżeć na plecach!". Druga: "Ale mam dziwny brzuch. Pusty..." Kolejna: "Ała!"
Zawołałam położną, zapytałam kiedy urodziłam (bardzo chciałam 12.11.10 :D). Zdjęła moją kartę z łóżka, i przeczytała: "WYDOBYCIE nastąpiło o 23:30. 4330gram, 62 centymetry długości". Jaka ja byłam szczęśliwa:)))))
Kolejna potrzeba - położne przyniosły mi basen! A myślałam że mam cewnik, jak dobrze, że nie zrobiłam na łóżko :PPPP
Ale kto to widział, żeby kobietę po operacji zmuszać do unoszenia pupy w górę, aby można było podłożyć pod nią basen, a następnie do kolejnego podnoszenia, aby można było go wyjąć! :O Myślałam, że nie dam rady! Bolało cholernie! Rwący, straszny ból! Uczucie jakbym rozrywała sobie tę ranę! Gdyby nie to, że wiedziałam, że te panie które przyszły do mnie z basenem nie ustąpią do póki się nie podniosę, bo nie reagowały gdy mówiłam, że nie dam rady, poddałabym się. Ale wiedziałam że muszę, więc jakimś cudem zrobiłam to! :P
Kolejna moja prośba, po basenie;) to była prośba o dziecko. Zmartwiłam się tym, że mały nic nie jadł. A przecież po porodzie przystawia się dziecko do piersi. Byłam pewna że albo go już dokarmiali, albo umiera bidulek z głodu.
Przynieśli mi go! :D Jeziuuuuu, był taki maleńki! I taki brzydki! Ale nie miałam wątpliwości, że to moje dziecko:) Poznałam go po bródce - miał taką, jaką mają wszystkie dzieci w mojej rodzinie, po dziadku:) Położna pomogła mi przystawić go do piersi. Sama się bałam.
Nie chciał jeść. Położna zostawiła mi małego, powiedziała, że możemy się poprzytulać. Leżał w moich objęciach. Spał. Ja też zasnęłam. Obudził mnie kobiecy głos mówiący że zabiera dziecko, dostanę je rano, gdy będę już na sali.
Po 6 przewieźli mnie na salę:) i oddali dziecko:) Od tamtej pory już sama go przystawiałam do piersi, sama się nim zajmowałam. Z łóżka wstałam o 10.
Poród był dla mnie traumatyczny. Będąc na położnictwie jakoś się trzymałam. Po powrocie do domu nerwy puściły. Płakałam wiele dni. Bo nie byłam w stanie urodzić własnego dziecka. Bo czułam się oszukana. Do końca wmawiano mi że mogę urodzić.
Płakałam, bo gdyby nie współczesna medycyna moje dziecko by nie przeżyło. Możliwe że ja też.
Płakałam, bo nie czułam się kobietą. Kobiety przecież są stworzone do rodzenia.
Po miesiącu powoli zaczęłam dochodzić do siebie... a po dwóch miesiącach zamarzyło mi się drugie dziecko;) Teraz, jak wiecie, jestem w ciąży:) i kolejne zmagania w listopadzie! Wierzę, że tym razem będzie dobrze!
Komentarze
Wyświetlono: 1 - 10 z 18.
Jeszcze raz gratuluję kolejnego maleństwa!
Niestety czasem trafia się na ludzi, którzy za wszelką cenę chcą abyśmy rodziły naturalnie... Przecież mogło się coś stać, na szczęście wszystko dobrze się skończyło...
Nie rozumiem czemu kazali Ci tak cierpieć i czemu nie powedzieli Ci o stanie Twojego dziecka :/
A teraz Ty mi złóż gratulacje że dotrwałam do końca :D
Bidulko...ty to się namęczyłaś...aż łezka mi się w oku zakręciła czytając twój wpis =]
Dla pocieszenia...nie każdy poród jest taki sam...i po cc można rodzić naturalnie...mam koleżanki które rodzily najpierw przez cc a następnie udało się naturalnie :) co prawda zależy to od wielu czynników ale trzeba być optymistycznie nastawionym...a zobaczysz,że będzie dobrze :)
Powodzenia :*