Te co płakały to ich płacz był inny niż chcianych dzieci. Ten płacz był takim bardziej zawodzeniem bez nadziei.
Siostry chciały jak najlepiej dla tych maluszków ale do obsługi tej sali były tylko dwie i niewiele mogły zrobić.
Dzieci miały odparzenia, wysypki, były głodne a wolontariuszy brakowało.
Bardzo mocno przeżyłam wizytę w tym domu.
Nie potrafiłam patrzeć w te biedne, puste oczka dzieci które już na starcie są przekreślone. Są zdrowe, silne ale bardzo samotne, dla nich świat musi wydawać się nieprzyjazny, zimny i okrutny.
Przysięgłam sobie wtedy że kiedyś adoptuję dziecko, jedno albo dwoje. Że choć tyle zrobię dla świata.
Do tej pory moim marzeniem jest ocalić te dzieci. Myślę, że potrafiłabym pokochać je jak swoje. To w końcu dziecko, niewinne, kochane i bezbronne...
Syna codziennie kocham inaczej i codziennie uczę się go kochać bardziej i bardziej... myślę, że tak samo byłoby z dzieckiem adoptowanym w moim przypadku.
Jedyne czego się boję to to, że kiedyś matka takiego dziecka przypomni sobie o jego istnieniu, wytrzeźwieje i będzie mi próbowała je odebrać.