W pierwszej ciazy mialam Pania doktor, ktora zawsze miala zly humor i skutecznie psula tez moj, za kazdym niemal razem doprowadzajac mnie do lez. Bylo to kilka lat temu, na tzw. kase chorych, pod nia podlegalam. Wszyscy sie trzesli wchodzac do niej do gabinetu (wlacznie ze starymi babciami, no bo ja wiadomo, bylam 20-letnia gowniara).
Zawsze mieszala mi termin porodu. Kiedys sie wkurzylam i wyliczylam sobie go sama z kalendarzykiem z gazety "Mamo to ja", czy ktorejs podobnej. Przy kolejnej wizycie w koncu i ona zaopatrzyla sie w podobny i wyjela, by w koncu okreslic moj termin :D Ja do niej mowie, ze wlasnie mam taki sam i mi wychodzi, ze 13 lipiec. A ona na mnie ryknela: "Takiego to ty na pewno nie masz!" Do tego sie zawsze darla, jak skracala mi sie szyjka, czy ja chce przedwczesnie urodzic, co ja sobie mysle, ze jak mi nie odpowiada lezenie, to mnie do szpitala na sile skieruje. A ja lezalam ile moglam. I tak od 6 miesiaca ciazy ciagle mnie straszyla.
Jak wchodzilam do gabinetu ostatnie 2 miesiace, to sie pytala za kazdym razem: "A pani na dniach rodzi?"
Badala bolesnie, gdy raz podskoczylam z bolu na fotelu (na niedlugo przed porodem), stwierdzila, ze tak musi. Przy porodzie polozna stwierdzila, ze chyba w wyniku jakiegos badania zrobil mi sie krwiak, ktory wyszedl na lozku porodowym.
Byla w szpitalu po moim porodzie na pierwszym obchodzie. Nie zapytala nawet o dziecko, nie zajrzala, zero. Zbadala tylko wyniosle i wyszla... Ale babiszon byl. A prywatnie podobno jak plaster miodu. Ale nie zawsze kazdego stac na prywatne wizyty...