Nienawidzę lekarzy. Wczoraj wieczorem, a właściwie wczesną nocą pojechałam na IP, bo Mała cały dzień słabo się ruszała. Zrobili mi KTG, w międzyczasie zjadłam batona i zaczęła nieco świrować, więc ciśnienie opadło. Po KTG wysłali mnie na standardowe badanie ginekologiczne na fotel, następnie wykonali USG. Wracamy z po wszystkim z mężem do domu ,wszystko ładnie, pięknie... Godzina 2 w nocy to postanowiliśmy, że czas nieodwołalnie iść spać. Przed spaniem poszłam do łazienki, a tu... SZOK. Bielizna we krwi. Ja już prawie zawału dostałam, luby uspokaja, mówi bym zmieniła bieliznę, że może krwawienie ustąpi...No, ale efekty żadne. Siedzę zapłakana, wyklinam na siebie jaka to ze mnie zła matka... W końcu ze zmęczenia poszliśmy spać. Myślałam "może do rana przejdzie", lecz nie. :/ I zaraz znowu jedziemy na cholerne IP. Ja pierdzielę, mam nadzieję, że to tylko (i aż!) niekompetencja lekarki, a nie coś poważnego. Mała się rusza, trochę to uspokaja, bo w takim razie nie może być aż tak źle.
Rany, rozerwałabym tych wszystkich lekarzy na strzępy! :/ Zamiast pomagać, jeszcze stresują. :/ Wrrr!