Jakiś czas temu wpadło mi w ręce nietypowe pisemko o tytule „Mamy radzą mamom”. Informacja na okładce głosi, iż jest to pierwszy poradnik, który powstał z listów czytelniczek. Jak łatwo się domyśleć, dużo miejsca poświęcono tematyce karmienia i jak również łatwo się domyśleć, porady wielu czytelniczek utrzymane są w tonie „histerii” laktacyjnej. Przeważają opisy szczęśliwie przezwyciężonych trudności laktacyjnych i są to historie tak wzruszające, że aż płakać się chce ;-) Jedna z mam pisze: "Miałam już ręku lek, który miał zabić moje mleko". Oczywiście nie obyło się bez tradycyjnych w takim przypadku stwierdzeń typu „Czułam się złą i wyrodną matką, bo zaczęłam już nawet myśleć o sztucznym karmieniu”. Albo: „Byłam ciągle zestresowana i niezdecydowana, co owocowało ciągłym płaczem i krzykiem dziecka. I skończyło się najgorzej jak mogło. Przerwałam karmienie piersią, gdy córeczka miała trzy miesiące”.
Cóż, u nas jak widać, żeby być zła matką i skrzywdzić dziecko wcale nie trzeba go zaniedbać czy znęcać się nad nim, wystarczy przejść na mleko modyfikowane, gdyż ten niecny czyn w głowach matek plasuje się w ścisłej czołówce krzywd, jakie mogą spotkać dziecko.
Są też aż dwa listy dotyczące karmienia mlekiem modyfikowanym. Autorka jednego z nich opisuje, jak różnymi metodami walczyła o laktację, lecz pokarmu wcale nie przybyło. Wypowiedź kończy słowami: „(...) odkąd zaczęłam karmić butelką, pięknie rośnie i wreszcie spokojnie śpi. Tylko ze mną jest coraz gorzej, bo wszyscy łącznie z pediatrą i koleżankami, rzucili się na mnie i robią mi wykłady, o tym jak ważny jest pokarm mamy. Przecież ja to wiem! Ale co miałam zrobić?”
Stało się tak jak zwykle w takich przypadkach - kiedy pojawiły się problemy, nikt nie kwapił się z pomocą, a kiedy matka podjęła decyzję - każdy czuł się w obowiązku ocenić ją i skomentować. I kolejna kobieta cierpi zupełnie niepotrzebnie tylko dlatego, że akurat panuje wielki szał na karmienie naturalne, którego nie było 20 lat temu i który zapewne mocno osłabnie za kolejne 20 lat.
Podsumowując dział „Karmienie” w „Mamy radzą mamom” - jak zwykle zabrakło obiektywizmu, równowagi i zdrowego podejścia. Jest za to sporo niezdrowego nakręcania się. Zastanawiam się, czy mogło być inaczej? Chyba nie, bo w temacie macierzyństwa, w tym szczególnie karmienia piersią kobiety bardzo często wyłączają myślenie, absolutnie bezkrytycznie przyjmując hasła głoszone przez otoczenie i kolorowe pisma dla rodziców. (I nie chodzi mi tutaj bynajmniej o kwestionowanie wyższości karmienia naturalnego nad sztucznym, ale o oddzielenie obiektywnej prawdy od mitów i legend.)
Na przykład – jedną z głównych cech człowieka inteligentnego jest myślenie przez analogię. Jednak wiele gruntownie wykształconych i błyskotliwych kobiet nie jest w stanie dojść do prostego wniosku, że skoro ja byłam karmiona zwykłym mlekiem w proszku, moje rodzeństwo, 90% rówieśników* i mamy się świetnie, to mojemu dziecku karmionemu o niebo lepszym mlekiem modyfikowanym nowej generacji też nie stanie się krzywda, a wręcz przeciwnie – będzie zdrowo rosło i świetnie się rozwijało. Ten jakże prosty wniosek przekracza możliwości umysłowe wielu kobiet, ponieważ dały sobie wmówić, że pokarm kobiecy ma iście magiczną moc.
Bo czym innym jest:
1) zdawać sobie sprawę, że mleko matki jest najlepszym, naturalnym, zbilansowanym pokarmem dla niemowlęcia (oraz że mleko modyfikowane też zawiera dokładnie wszystko to, czego dziecko potrzebuje i jest zaraz na 2-im miejscu po mleku matki),
a czym innym:
2) być święcie przekonanym, że pokarm kobiecy to cudowny eliksir zabezpieczający przed wszelkimi możliwymi chorobami i gwarantujący dziecku dozgonne szczęście i zdrowie (a mleko modyfikowane zabija).
W Polsce zdecydowanie przeważa to drugie podejście.
U nas każde hasło dotyczące zalet karmienia piersią jest niezwłocznie przyjmowane jako aksjomat i nikt nie widzi potrzeby podawania dowodów, danych statystycznych, wyników badań naukowych itp., bo kobiety wierzą wszystkiemu na słowo. Jestem przekonana, że gdyby nagle ogłoszono, że dzieci karmione naturalnie osiągają lepsze wyniki w tenisie lub rzadziej się rozwodzą – gors matek natychmiast przyjęłoby tę informację bez żadnych zastrzeżeń, nie bacząc na jej absurdalność.
Absolutnie nikt nigdzie nie podaje konkretnych danych potwierdzających np. związek karmienia piersią z odpornością na choroby, wszędzie spotyka się jedynie ogóle hasła. Sama swego czasu dałam się na nie nabrać - byłam przekonana, że po wrzuceniu do wyszukiwarki paru słów kluczowych, natychmiast otrzymam wiele wyników różnych badań na potwierdzenie różnych najczęściej wymienianych własności karmienia naturalnego. Bo skoro tak wszyscy mówią, to pewnie tak jest. Nic bardziej błędnego. Nikt takich danych nie podaje głównie dlatego, że aktualne, poprawnie wykonane metodologicznie badania nie potwierdzają przewagi zdrowotnej ani intelektualnej dzieci karmionych piersią.
Gdyby panie redaktorki z „Dziecka” czy podobnego pisma zapragnęły okrasić każdy punkt z listy zalet karmienia naturalnego jakąś aktualną wzmianką uwiarygodniającą ze świata nauki, miałyby naprawdę poważny problem. I zapewne dlatego nigdy tego nie robią.
Czasem nie mogę oprzeć się wrażeniu, że kobiety tak chętnie otaczają karmienie naturalne kultem, gdyż trafia to w ich podświadome oczekiwania zabezpieczenia dziecka przed wszelkim złem świata, więc awansowały swoje własne mleko do roli talizmanu na przyszłość.
I na pewno nie chodzi tutaj tylko o dostarczanie pokarmu. Wiele kobiet traktuje macierzyństwo ambicjonalnie, chcą się wykazać jako matki idealne na wszelkich możliwych polach. A matki idealne karmią piersią.
Moja znajoma jest wykształconą, ambitną kobietą zajmującą wysoką pozycję zawodową. Kiedy urodziła się jej córeczka, za żadne skarby świata nie chciała ssać piersi. Do rozwiązania problemu zatrudniono najlepszych doradców laktacyjnych w kraju, ale i oni bezradnie rozłożyli ręce. W związku z czym znajoma zaczęła odciągać pokarm laktatorem i nie byłoby w tym chyba nic dziwnego, gdyby nie fakt, że robiła to ponad rok! Przez bite 12 miesięcy co 3 godziny walczyła z laktatorem (początkowo również w nocy), nawet gdy wróciła do pracy. Osobiście podziwiam ją i szanuję za to, że jej się chciało, bo wysiłek w utrzymanie laktacji włożyła ogromny. Pytanie – po co to robiła? Odpadają tu argumenty takie jak wygoda karmienia piersią czy przyjemność bezpośredniego obcowania z dzieckiem.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że kierowała nią wiara w to, iż jej pokarm ma niesamowite wręcz właściwości. Była z siebie bardzo dumna i naprawdę nie przepuściła żadnej okazji, żeby zakomunikować otoczeniu, że jej córka jest „piersiowa”. Czy zachowywałaby się tak samo, gdyby urodziła się np. w Danii, gdzie bardzo dużo kobiet karmi naturalne, przy czym jednocześnie – w przeciwieństwie do Polski - do karmienia piersią/mlekiem modyfikowanym panuje podejście w 100% normalne?